piątek, 9 maja 2014

latte please #6

All I want for Christmas is you 6

Marcy w milczeniu stanęła w kolejce do bufetu z pustą tacą w dłoniach. Maksymalnie dopasowane rurki opinały jej chude nogi, marynarka oversize ukrywała brak talii; tylko czerwony nos burzył harmonię. Bez zastanowienia wzięła z lady paellę z grzybów i puszkę dietetycznej coli. Nie znosiła stołówkowego jedzenia, ale nie miała też wystarczająco dużo czasu na lunch, by jadać na mieście. Zapłaciwszy oddaliła się w głąb sali, szukając wzrokiem Candace. Znalazła ją przy stoliku w rzędzie przy oknie.
-         Cześć, złotko – Blondynka ucałowała trzy razy powietrze wokół policzków Cornwall i z powrotem opadła na twarde krzesło. – Jestem padnięta. Jeszcze nie wytrzeźwiałam po sylwku. Zapamiętaj, żeby nigdy nie mieszać skrętów z wódką, co najwyżej dżin, lecz i to w przyzwoitej ilości. Głowa nadal mi pęka, no ale jak ty się czujesz? Jak się bili było naprawdę gorąco, co?
Ruda założyła zabłąkane pasmo włosów za ucho i spojrzała na przyjaciółkę. Blondynka z nieskazitelną fryzurą i w krótkiej kanarkowej sukience nie wyglądała na stan, o jakim mówiła, że się znajduje. Na jej opalonej twarzy nie było cienia skutków kaca czy braku snu. Nawet paznokcie, których wiśniowy odcień kontrastował z błękitem butelki mineralnej, wyglądały jakby wyszła wprost od manikiurzystki.
Dziewczyna mruknęła w odpowiedzi. Bez wymieniania imion wiedziała o kim mówi Gingerton.
-         Podziękowałaś Toby’emu, że tak ładnie sprał kuzyna?
-         Tak, pocałowałam go – odparła, grzebiąc widelcem w ryżu.
Nie musiała podnosić wzroku, żeby zobaczyć triumfujące spojrzenie przyjaciółki.
-         Dzięki Bogu, nareszcie coś zrobiłaś. Żałuję tylko, że dopiero kiedy moja podłoga w salonie ucierpiała. Nie wyobrażasz sobie, jak to twoje ciągłe wzdychanie robiło się już koszmarnie nudne. Pocałowałaś i...? Z jakim skutkiem?
Marcy odłożyła widelec i na powrót zamknęła opakowanie z potrawą. Przestała udawać, że jest głodna. Wystarczy jej jabłko, które wzięła wybiegając rankiem z domu i cola.
-         Uznał, że się spiłam i wtedy wyszłam.
Candace ściągnęła zniecierpliwiona brwi.
-         I koniec? Marcy, jesteśmy z powrotem w punkcie wyjścia – podniosła listek sałaty ze swojej sałatki greckiej i włożyła go do ust, żując dokładnie. Kęs natychmiast popiła wodą.
-         Pewnie zdążyłaś go już przeprosić – stwierdziła, nabijając na widelec pomidora.
-         Nie rozmawiałam z nim od sylwestra.
Cornwall powędrowała wzrokiem za spojrzeniem przyjaciółki, która nagle odwróciła głowę i zmrużyła oczy wypatrując kogoś w drugim końcu stołówki. Wiedziała kogo szuka. Toby rozmawiał wyluzowany razem z grupką kumpli, co chwila wybuchając śmiechem tłumionym przez rozmowy innych i szuranie odsuwanych krzeseł. Najwyraźniej świetnie się bawił.
-         Nie wygląda na specjalnie zajętego, więc masz szansę teraz – usłyszała Marcy głos blondynki, wzywający ją do rzeczywistości. Niechętnie spojrzała na upiększoną podkładem Lancome twarz Candace.
-         Z tym że nie wiem czy chcę z nim rozmawiać – odparła niepewnie.
Niechętnie przyznawała się przed kimś, nawet przed najlepszą przyjaciółką do swojej bezradności. A teraz właśnie tak się czuła. Nie miała pojęcia co robić dalej.
Przeprosić go? Nie, nie miała powodu.
Zakończyć przyjaźń? Nie była aż tak głupia, by samą siebie skazywać na jeszcze większe ciepienie.
   Gingerton natomiast wydawała się być pewna swoich racji, pewna przyszłych czynów przyjaciółki..
-         Nie poznaję cię, Marcy, ale znam cię zbyt długo, by sądzić, że wytrzymasz – powiedziała, gniotąc w dłoni zużytą papierową serwetkę z monogramem szkoły. – Ty nie możesz bez niego żyć.
-         Dzięki za pomoc, Candace.



Shawn może i zostawił w Princeton wszystkich swoich kumpli, ale ich młodsze rodzeństwo zostało w Waszyngtonie. Dzwoniąc do kogo trzeba, niskim ochrypłym głosem powtarzając swoje imię i nazwisko, odnawiał znajomości z młodszymi siostrami kolegów. Obiecał kilku małolatom randkę, parę zaprosił do kampusu na fikcyjną imprezę, ale dowiedział się tego, czego chciał.
Marcy i Toby nie odzywali się do siebie.
Nie byłby sobą nie wykorzystując takiej okazji.

Kiedy zapukał do jej drzwi, otworzyła mu po paru krótkich dzwonkach. Chociaż miała na sobie rozciągnięte spodnie od dresu oraz dopasowany top na ramiączkach, on był gotów ją z miejsca zjeść. Luźny kucyk i kilka niesfornych pasm opadających na twarz dodawały jej seksapilu w jego oczach. Taka naturalna i niewinna intensywnie działała na jego wyobraźnię.
Zaskoczona otworzyła szerzej oczy i lekko rozwarła usta. Nie wyrażała ani odrobiny zakłopotania strojem, w jakim ją zastał.
- Co tu robisz? – wypaliła, nie siląc się, by zabrzmiało to kulturalnie.
Shawn uśmiechnął się stojąc z rękami w kieszeniach spodni.
-         Przyszedłem odwiedzić koleżankę – powiedział patrząc z góry jak wsuwa nogi w kapcie i wychodzi na schody.
Wolała marznąć niż wpuścić go do środka?
Musiał się bardziej postarać.
-         Nie zapraszałam cię, więc wybacz, ale jestem zajęta – odparła wymawiając wyraźnie każde słowo.
Dłoni nie spuszczała z klamki zamkniętych drzwi. Jej szare oczy jarzyły się intensywniej niż normalnie.
-         Czym? – zapytał.
Z rozbawieniem obserwował jak Marcy przygryza z nerwów dolną wargę, usiłując znaleźć wiarygodną wymówkę. Nie zauważył, kiedy jego cichy śmiech zmienił się w głośny. Zorientował się dopiero kiedy gwałtownie podniosła głowę i rzuciła mu rozognione spojrzenie.
-         Co tak cię bawi? – wysyczała. – Pośmiać się możesz w domu włączając sobie Simpsonów, nie musisz od razu nachodzić ludzi i zawracać im głowy. Nie mam zamiaru cię wpuszczać do środka, jasne?
Cholera, jaka gorąca.
Shawn automatycznie podniósł ręce w wyćwiczonym niewinnym geście i usunął z twarzy uśmiech supermacho.
-         Okay, okay – przytaknął, przechodząc do ofensywy. -  Pomyślałem tylko, że teraz, kiedy pokłóciłaś się z Tobym, chciałabyś z kimś porozmawiać.
Usatysfakcjonowany obserwował jak powoli wściekłość na twarzy Marcy ustępuje zaskoczeniu, potem niezdecydowaniu. Zauważył jak zastyga zamyślona, a potem rozluźnia uścisk na klamce.
-         Rozmawiałeś z nim?
Kiwnął głową.
  Nie skłamał, tylko trochę nagiął fakty. Uniknął pytań ‘skąd wiesz?’ i ‘od kogo?’. A póki Marcy nie rozmawiała z Tobym, nie groziło mu zdemaskowanie.
  Uśmiechnął się, kiedy dziewczyna bez słowa weszła do domu zostawiając uchylone drzwi, by udał się za nią. Wszedł rozpinając zamek swojej kurtki. Z kieszeni wyjął dwie butelki piwa i podążył za nią do kuchni.


latte please #5

All I want for Christmas is you 5
 Kilkadziesiąt sekund zajęło chłopakowi dotarcie samochodem pustą ulicą pod swój dom. Chwilę później otwierał już drzwi i wędrował schodami na górę czując za sobą cichy oddech Marcy. Dziewczyna nie przyjęła kurtki, którą jej proponował, zostając w błyszczącym skrawku materiału, który raczej ozdabiał niż ubierał. Usiedli w mroku w jego pokoju, ona na szerokim parapecie pod oknem, on na obitym czerwonym materiałem fotelu naprzeciwko. Zegarek na szafce nocnej wskazywał dwudziestą trzecią czterdzieści osiem.
Cornwall przyglądająca się swoim paznokciom pomalowanym śliwkowym lakierem odchrząknęła cicho, dając tym samym sygnał do rozpoczęcia rozmowy.
Pierwszy ruch należał do niego.
-     Powinienem ci chyba powiedzieć jak to było z tą bójką –  Toby zaczął ochrypniętym od milczenia głosem obserwując ukrytą w cieniu twarz przyjaciółki. Nie spojrzała na niego od czasu, kiedy wsiadła do samochodu, więc tylko mógł się domyślać jak bardzo jest na niego wściekła. Nie dostrzegał jej oczu pod kurtyną włosów, skupiał się na ruchach, ale mimo wszystko wyglądała na spokojną. Dzięki Bogu.
-         Zacznę od tego, że parę dni temu ten skurwysyn zadzwonił do mnie z prośbą o twój numer – mówił dalej, a jego głos stopniowo odzyskiwał zwykłe brzmienie. Szybko selekcjonował w myślach suche fakty, które mógł wypowiedzieć głośno. - Odesłałem go wtedy z kwitkiem, ale on widocznie nie zrozumiał, że nie jest w twoim typie, że wolisz kogoś porządniejszego.
  Dziewczyna wydała z siebie ciche prychnięcie. Chłopak kontynuował, postanawiając udać, że tego nie usłyszał. Skupionym wzrokiem obserwował nieruchome błyski na wykładzinie stworzone przez światła latarni odbijane od cekinów sukienki. Zdystansowane zachowanie przyjaciółki w ogóle mu nie pomagało.
-        

Kiedy zobaczyłem jak wchodzi do domu Candace, nie mogłem się pohamować. Ja pierdolę, on wiedział, że tam będziesz! Chciałem go sprać tak, że ciotka by go nie poznała przez najbliższe parę miesięcy. Wkurwił mnie ostro. I osiągnął to co chciał, widziałem jak cieszy mordę. Gdybyś nam nie przerwała to...
-         Toby? – cichy, melodyjny głos przerwał monolog chłopaka.
Brunet podniósł wzrok na Marcy. Pierwszy raz od kilkunastu minut dziewczyna spojrzała mu w oczy. Nie zauważył, kiedy podniosła się z miejsca i stanęła tam, gdzie jeszcze przed chwilą księżyc rzucał na podłogę blady blask. Wstał również. Widział jak przyjaciółka zaciska i rozluźnia pięści gniotąc przy okazji sztywny materiał sukienki. Wyraźnie walczyła ze sobą w środku. Podszedł do niej wyciągając ręce i chcąc przytulić, pamiętając, że zawsze uspokajała się w jego ramionach, lecz ta odskoczyła jak oparzona niemal przewracając lampkę za plecami.
Bała się go po tym jak zobaczyła jak okłada pięściami kuzyna?
Toby wzdrygnął się na samą myśl o tym i schował dłonie do kieszeni. Cały zesztywniał próbując sobie wyobrazić wstręt, jaki czuła do niego przyjaciółka. Wszystkie świeże siniaki i obtarcia, o których mimowolnie zapomniał zabolały ze zdwojoną siłą.
-         Boisz się mnie? – wypowiedział myśl na głos, starając się ukryć uczucie przestrachu. Wystarczyło, że ona drżała w jego obecności.
  Marcy zaśmiała się szczerze rozbawiona. Livingstone poczuł jak włosy, które jeszcze chwilę stały mu dęba na karku, opadają i uśmiechnął się rozluźniając zesztywniałe w oczekiwaniu mięśnie. Dziewczyna powoli zaczęła zbliżać się w jego stronę.
Czyli już wszystko było ok.?
Stał biernie, nie wykonując żadnego ruchu, który mógłby spłoszyć przyjaciółkę. Obserwował jak wolno stawia nogę za nogą, a znalazłszy się tylko kilkadziesiąt centymetrów przed nim przyspiesza. Czekał aż się zatrzyma i przytuli się do niego tak jak zawsze, kiedy pocieszał ją po kłótni z rodzicami, kiedy ona chciała swoją bliskością wesprzeć go po rozstaniu z dziewczyną. Nie stało się jednak nic takiego. Dziewczyna, owszem, zatrzymała się, ale zbyt późno i zbyt blisko, a potem, zamiast uścisku, wpiła się swoimi ustami w jego usta, nie pozwalając mu złapać oddechu.


  Marcy wydawało się, że pocałunek nie trwał całą minutę, że trwał chwilę. Chwilę, na którą czekała wieczność. I choć wiedziała, iż robi to, o czym myślała codziennie przez snem, co powinno przynieść jej przyjemność, nie czuła jej ani odrobiny.
  Toby nie opierał się całusowi, ale również go nie odwzajemniał. Naparła na niego z zaskoczenia, niespodziewanie, nie dając mu okazji do obrony. Z jednej strony cieszyła się, że nie odepchnął jej, z drugiej – wiedziała, że w innym wypadku do całej tej sytuacji by nie doszło. Działała pod wpływem iskierki emocji. Zdawała sobie dobrze sprawę, że za chwilę będzie tego żałować.
  Przerwała, kiedy pierwsze przedwczesne fajerwerki oświetliły niebo za oknem. Odsunęła się od niego na kilkanaście centymetrów – tyle, ile pozwalały jej drżące kolana. Nie odważyła się spojrzeć na Toby’ego. Dobrze, że było wystarczająco ciemno, by nie mógł dostrzec jej twarzy. Kątem oka widziała jak chłopak się stopniowo rozluźnia i wyjmuje z kieszeni dłonie, które przez cały ten czas trzymał w dżinsach. Jeszcze chwila a wyjdzie z pokoju i zostawi ją samą z poczuciem winy. Albo wypowie tych kilka gorzkich słów, żeby sobie szła. Tak, to był jego dom; druga wersja była bardzo prawdopodobna.
Miała ochotę sama wybiec z pomieszczenia, uciec przed upokorzeniem.
Dokąd by poszła mając przy sobie tylko parę zapasowych wsuwek przypiętych do stanika, w samej krótkiej sukience? Do siebie? Do Candace?
  Fajerwerki błyskały za oknem. Huk ich wystrzałów i wykrzykiwane przez ludzi życzenia noworoczne psuły ciszę. Toby drgnął i podszedł bliżej. Poczuła bijące od niego ciepło. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo było jej zimno.
-         Marcy, co to było?
Dziewczyna zadrżała. Tym razem nie z zimna. Widziała w wyobraźni jego uroczo zmarszczone czoło i ściągnięte pod wpływem intensywnego myślenia brwi.
Czy była wystarczająco odważna, żeby powiedzieć mu TO tu i teraz?
Nie odpowiedziała, Toby ją wyręczył.
-         Powiedz mi, jak dużo dzisiaj wypiłaś? – Głos miał miękki i lekko rozbawiony.
Czyli go rozbawiła, tak?
Korzystając z nieprzytomności własnego umysłu dała mu najwyraźniejszy pod słońcem znak ujawniający stan jej uczuć do niego, a on po prostu uznał to za dobry żart?
Jeszcze chwila, a myślała, iż wybuchnie.
Podszedł do niej, próbując objąć, ale umknęła jego ramionom tak jak poprzednio. Z tą różnicą, że wtedy bała się siebie, teraz jego. A dokładniej wpływu jego bliskości.
Podniosła wzrok chcąc sprawdzić czy przypadkiem nie udaje. Czy może nie odsuwa w czasie momentu, w którym miałby powiedzieć, że  n i c  z   t e g o.
Złudna nadzieja. Toby patrzył na nią z brwiami charakterystycznie ściągniętymi ku sobie. Na brodzie miał rozmazaną przez nią krew, włosy w nieładzie. Marcy wiedziała, że zastanawia się nad jej ostatnim ruchem.
Nigdy, przenigdy tak się nie zachowywała.
Mimo wszystko musiała spojrzeć gdzie indziej, na ścianę naprzeciwko, by nie poddać się jego oczom. Głęboko orzechowe nadal ją hipnotyzowały.
-         Nic, do cholery – odparła.
Ton jej głosu, wystarczająco donośny, przedarł się przez wystrzały za oknem. Znowu musiała wykazać się refleksem, by uciec silnym męskim ramionom. Ruszyła w stronę drzwi, stopniowo zwiększając prędkość. Zbiegała po schodach, chłonąc każdy szczegół klatki schodowej i przedpokoju. Zignorowała swoje imię wołane kilkakrotnie przez zdezorientowanego Toby’ego i wybiegła z domu w tłum rozweselonych ludzi z szampanami. Słone łzy spływały po policzkach czarnymi strużkami.

‘Szczęśliwego Nowego Roku, Marcy!’

latte please #4

All I want for Christmas is you 4

 Brzydziła się bijatykami i najchętniej omijała je szerokim łukiem. Jednak tym razem obawa o przyjaciela, która zawładnęła sercem dziewczyny, stłumiła wszystkie inne uczucia. Zeskoczyła z kanapy i wepchnęła się w tłum. Nikt nie był skory jej przepuścić, każdy chciał sam stać jak najbliżej sceny, na której rozgrywało się krwawe przedstawienie. Ruda nie zwróciła uwagi na to, że wśród chłopaków, gdzieniegdzie jakaś dziewczyna równie zawzięcie kibicowała swojemu faworytowi. Postanowiła wykorzystać swoje obcasy. Nie po to je sobie kupiła, by włożyć je jeden raz i rzucić w kąt. Teraz mogły się przydać. Następując szpilkami na stopy przeszkadzających jej olbrzymów sukcesywnie przedostawała się coraz bliżej środka. Ludzie podskakiwali z przekleństwem na ustach łapiąc się za nogę i szukali winowajczyni tego cholernego bólu. Nadaremnie; migały im tylko rude kosmyki włosów.
  Dotarła na miejsce, kiedy Shawn właśnie zamierzał zastosować na kuzynie chwyt Nelsona. Toby, nie przypadkowo jeden z najlepszych futbolistów sezonu, zapobiegł temu robiąc unik. Chwycił bruneta za szyję i chwilę później zamienili się miejscami. Teraz tamten leżał na ziemi unieruchomiony przez stalowe ręce Livingstone’a.
Marcy nie mogła na to patrzeć.
-         Dość! – krzyknęła wspomagając się tupnięciem.
  Jej głos dotarł do uszu bijących się i zadziałał jak katalizator kolejnych reakcji. Chłopcy znieruchomieli i rozejrzeli się wokół siebie w poszukiwaniu źródła znajomego głosu. Ujrzeli ją za sobą, stojącą w przejściu łączącym hol z salonem. Usta miała zaciśnięte w cienką, ledwo widoczną linię. Jej szare oczy ciskały błyskawice. Drobne dłonie gniewnie zacisnęła w pięści gotowa do interwencji.
Toby pierwszy podniósł się z poziomu, za nim w bezpiecznej odległości stanął Shawn. Obaj mieli ubranie poplamione krwią, na twarzy również ślady tej ciemnoczerwonej cieczy. Ich ciałami nadal miotał gniew, stopniowo topniejąc.
Marcy wzięła płytki oddech i nie zaszczycając ani jednego, ani drugiego chłopaka spojrzeniem minęła ich i poszła w kierunku drzwi. Słyszała jak atmosfera w środku powoli wraca do normalności. Wyszła na zimne podwórze, gdzie z nieba sypały się drobne białe płatki. Śnieg padający od kilku dni nadal spływał lekko na ziemię. Nie wzięła ze sobą niczego do okrycia, dlatego na plecach natychmiast pojawiła się gęsia skórka. Była tak wkurzona, że nie czuła zimna. Candace mieszkała w pobliżu Toby’ego i w innym wypadku to do niego poszłaby spędzić tę noc, ale nie dzisiaj. Skręciła w chodnik w przeciwnym kierunku i lekko chwiejąc się na obcasach podreptała w tamtą stronę.
  Nie ma co, świetnego sylwestra miała w tym roku!
  Nie wiedziała ile czasu dzieli ją od północy, ale pragnęła, by ten rok skończył się jak najszybciej. Najgorsze trzysta sześćdziesiąt pięć dni z możliwych dało jej w kość. Beznadziejny związek przyjaciela z największą dziwką szkoły, jego załamanie nerwowe, jeszcze bardziej beznadziejna miłość do niego i na dokładkę idiotyczna bójka na zwieńczenie roku. A podobno jaki sylwester taki cały rok.
Tak w ogóle to dlaczego widok tych dwóch chłopaków okładających się pięściami wywołał w niej tak gwałtowny odruch? O co się bili? I dlaczego tak to przyjęła?
Sprawa była prosta. Nie mogła spokojnie patrzeć jak jakiś mięśniak bije Toby’ego. Jej Toby’ego.
Głupie, wkurzające uczucie.
Marcy prychnęła rozbawiona własną głupotą. To był pierwszy naturalny odruchniepodyktowany gniewem. Powoli wściekłość wyparowywała z jej szczupłego ciała.
Stopniowo zaczynała czuć chłód, płaszcz naprawdę by się przydał.
  Jak na zawołanie czerwony ford zatrzymał się przy chodniku z otwartymi drzwiczkami pasażera. Ciepło bijące ze środka kusiło.
-         Czego? – rzuciła Marcy w stronę auta, maszerując dalej. Ręce założyła na klatce piersiowej by dały jej choć odrobinę ciepła.
   -         Marcy, nie wygłupiaj się – karcący ton kierowcy sprawił, że dreszcz przebiegł jej po plecach. Dlaczego zachowywała się jak idiotka na dźwięk jego głosu?
-         Porozmawiajmy – chłopak kontynuował, widząc, że dziewczyna nieświadomie się zatrzymała. - Pozwól mi się wytłumaczyć.
Silna wola dziewczyny poszła w las, kiedy w świetle ulicznej latarni dojrzała twarz przyjaciela. Odcinek od nosa do brody pokryty miał zakrzepniętą krwią. Jego oczy nie wyrażały żadnych emocji, umiejętnie ukrywał je w środku. Marcy stłumiła w sobie idiotyczną chęć rzucenia się w jego umięśnione ramiona i ucałowania każdego zadrapania, każdego siniaka na ciele Toby’ego. Nienawiść do Shawna przez chwilę zawładnęła jej umysłem.
Myśl o ucieczce i dalszym udawaniu, że jest sama na ulicy nie miała większego sensu. Dziewczyna podeszła do auta i usiadła na miękkim, obitym skórą fotelu, po czym zatrzasnęła za sobą drzwi. Jej ciało z radością przyjęło dodatnią temperaturę panującą w środku.
Przez chwilę czuła na sobie intensywny wzrok Livingstone’a, ale umiejętnie powstrzymała się przed spojrzeniem w jego orzechowe oczy. Zapiąwszy pas, oczy utkwiła w drodze. Iskierka wściekłości jeszcze lekko tliła się w środku i nie miała zamiaru tak szybko dać się udobruchać. Toby szybko to zrozumiał i zaniechał dalszych prób, przekręcił kluczyk w stacyjce i przy dźwięku silnika ruszyli opustoszałą ulicą.


  Gniew przy pomocy paru porcji szkockiej powoli opuszczał jego ciało. Candace okazała się bardzo miłą, a dodatkowo seksowną dziewczyną i pomogła mu doprowadzić się do ładu. Opatrzyła mu krwawiącą wargę, parę siniaków na twarzy i plecach, otarte knykcie owinęła bandażem. Marynarkę zabrała ze sobą do domowej pralni, obiecując, że zwróci ją jak nową, kiedy tylko gosposia upora się z plamami. Poszczebiotała jeszcze chwilkę na temat rozbitej wazy rodziców, okazała zmartwienie o Marcy, która wyszła sama bezbronna na ziąb, i powędrowała do salonu kontynuować zabawianie gości. Wszyscy bawili się jakby nigdy nic, zapominając o bójce, która podgrzała atmosferę przyjęcia. Shawn sam został w pustej kuchni siedząc na wysokim barowym stołku. Nie wstając z niego wyciągnął rękę w stronę półki przy zlewozmywaku i wziął prawie pełną butelkę Jasia Wędrowniczka. Napełnił stojącą przed nim szklankę i jednym chaustem wypił połówkę zawartości. Zamierzał zalać się na całego.
  Pierdolony gówniarz zepsuł mu całego sylwestra. Nie uwzględnił jego beznadziejnego uporu i dobrej formy w swoim planie. Naprawdę, nie chciał się bić i robić wokół siebie zamieszania. Chciał tylko pobalować z Marcy, trochę się upić i o szóstej rano wrócić do domu. Liczył też na jakiegoś całusa o północy, może nawet niejednego. Ta dziewczyna zajebiście mu imponowała. Z jednej strony krucha i bezbronna jak każda istota płci pięknej, z drugiej – uparta i z charakterem. Zdobycie jej nie należałoby do łatwych zadań. Dodatkowo sprawę znacznie komplikował Toby, nie dając mu się zbliżyć do niej na krok. Pedał traktował ją jak swoją własność i, cholera, jak dotąd przynosiło to skutek. Kiedy rzucił się na Shawna zanim chłopak zdążył przekroczyć próg domu, wyglądało to na zwykłe, ale energiczne powitanie dwóch dobrych kumpli. Później, gdy starszy Livingstone pod wpływem ciosu przeciwnika przewrócił się na ścianę, powstało całe zamieszanie. Był jak w transie. Pochłonięty biciem zauważył tłum wokół siebie dopiero wtedy, gdy głos Marcy przywołał ich do porządku. Wstyd mu było się przyznać, że bał się spojrzeć jej w oczy. Jak nic zabiłaby spojrzeniem, nie tylko jego, ale i Toby’ego.
  Chłopak zaśmiał się pod nosem przypominając sobie zakrwawioną gębę kuzyna. Należało mu się. Podniósł szklankę do ust i opróżnił ją do końca, nie krzywiąc się w ogóle. Za nowy rok!
A noworoczne postanowienia?

Dużo picia, lasek, balang, dużo Marcy. I Toby w końcu mądrzejący na starość.

latte please #3

All I want for Christmas is you 3
-         Halo? – powiedział Toby, przykładając do ucha klapkę telefonu komórkowego. Przycisnął aparat ramieniem, by przytrzymując sportową torbę jedną ręką, drugą otworzyć samochód. Czerwony ford zamrugał światłami, gdy Livingstone wetknął kluczyk do zamka. Ściemniło się, kiedy opuszczał szkolną siłownię po treningu swojej futbolowej drużyny.
-         Siema, tu Shawn – odezwał się głos po drugiej stronie słuchawki. Chłopak mówił cicho, z lekką drażniącą chrypką.
-         Cześć. Co ty tak słabo brzmisz?
-         Impreza u kumpelki młodego. Zresztą nieważne, możesz rozmawiać? Mam sprawę.
-         Wal.
  Toby wrzucił torbę na tylne siedzenie auta, sam usiadł za kierownicą. Po przekręceniu kluczyka samochód zapalił. Pracował cicho i bezproblemowo, nie protestował przy byle minusowej temperaturze jak audi Marcy. Gdyby dziewczyna posłuchała jego rad co do marki przy zakupie, teraz nie zostałaby bez pojazdu. Jej audi A3 od wczorajszego dnia restaurował najlepszy w dzielnicy salon napraw samochodowych. Ona była zdana na łaskę rodziców i jego, do czego przyznałaby się tylko przyparta do muru.
-         Potrzebny mi numer tej twojej Marcy – powiedział w końcu Shawn, przywołując swoimi słowami na twarzy kuzyna uśmiech rozbawienia. Chłopak wyjechał z parkingu, skręcając na Georgia Avenue. Nie musiał długo czekać, by włączyć się w ruch. Koło godziny dziewiętnastej korków niemal nie było.
-         Sorry, ale nie ma takiej opcji.
-         Jak to nie ma? – głos bruneta stał się bardziej szorstki i głośniejszy.
-         Po prostu: nie ma. Nie dam ci jej numeru, bo ona by tego nie chciała.
-         Co ty pierdzielisz, stary? Skąd możesz wiedzieć, że „by tego nie chciała”? – Shawn warknął do słuchawki, przedrzeźniając kuzyna. – Jesteś jej niańką czy jak? Nie rób problemów i wyślij mi go smsem.
Światła na skrzyżowaniu zmieniły się najpierw na żółte, potem na czerwone. Toby zwolnił, a potem zatrzymał się za granatowym pick-upem.
Co ten Shawn wyprawiał, do cholery jasnej?
Mógł sobie kląć, szantażować, odgrażać się i robić cokolwiek innego. Bez skutku. Livingstone’owi nawet przez chwilę nie przemknęła przez głowę myśl, że mógłby postąpić wbrew przyjaciółce. Marcy wyraźnie dała mu znać, że Shawn nie jest w jej typie. Patrząc z perspektywy Toby sam się z nią zgadzał. Syn przyrodniego brata jego ojca lubił pić do rana, urządzać na ulicach nielegalne samochodowe wyścigi i zaliczać panienki dla zakładu. Zakłopotanie i wściekłość rosły w nim do gigantycznych rozmiarów, gdy przypominał sobie minę przyjaciółki na widok chłopaka. Od razu wiedziała co z niego za ziółko. On kiedy aranżował randkę w ciemno te kilka wad kuzyna nie rzucało mu się w oczy, teraz natomiast – aż zanadto. Zresztą - nic straconego. Waszyngton był pełen porządnych kolesi, w sam raz dla jego Marcy. On planował dopilnować, by znalazła tego odpowiedniego.
-         Nie spodobałeś jej się – odparł po chwili milczenia, pewien, że to zdanie zakończy sprawę.
Odpowiedziała mu cisza. Rozmówca widocznie poszedł po rozum do głowy i uznał temat za zamknięty.
-         Oglądałeś wczoraj Jankesów? – zagadnął z innej beczki, lecz nie dane mu było kontynuować. Shawn przerwał mu w połowie zdania:
-         To dasz czy nie? – Upomniał się na powrót cichym i ochrypniętym głosem.
-         Nie – powtórzył Toby stanowczo, lekko znudzony uporem kuzyna. Skąd u niego takie zaangażowanie?
-         Zajebiście. Sam go sobie, kurwa, znajdę.
Nim Livingstone zdążył odwdzięczyć się ciętą ripostą, połączenie się urwało i usłyszał w telefonie tylko długi głośny sygnał. Światło na sygnalizatorze zmieniło się na zielone.Chłopak rzucił telefon na siedzenie pasażera i ruszył. Shawn wkurzył go swoim uporem i zdaniem rzuconym na koniec. Czy tak trudno było zrozumieć, że „nie” oznacza „nie”? Nawet upośledzony zrozumiałby, że nie ma sensu upierać się przy swoim. Wyobrażając sobie szatyna dobierającego się do jego przyjaciółki, zacisnął ręce mocniej na kierownicy.
   Nie zwalniając skręcił w prawo na rondzie. Musiał się streszczać, by w porę zabrać przyjaciółkę z jogi. Jeśliby nie zdążył, jak nic musiałaby tłuc się autobusem.
Na samą myśl o zatłoczonych i śmierdzących pojazdach komunikacji miejskiej i rudej w środku zrobiło mu się niedobrze. Wzdrygając się przeczesał palcami wilgotne po prysznicu włosy i docisnął gaz.


Marcy musiała zmrużyć oczy wchodząc do holu domu Candace Gingerton. Nie była przyzwyczajona do jasnego blasku halogenów. Po omacku witała się z każdym, kto wyciągnął do niej dłoń lub nadstawił policzek. Nie widziała komu odkrzykuje „cześć”, kogo całuje. Przecisnęła się do przodu szukając chociaż odrobiny wolnego miejsca. Jak dotąd ścisk i tłok panował od holu aż po salon włącznie.
Kiedy spojówki dziewczyny przyzwyczaiły się do jasności, musiały znów na nowo przystosować się do otoczenia. Reszta pomieszczeń domu tonęła w półmroku. Ruda odsunęła z drogi ostatniego z facetów palących zioło przy wejściu na taras i zniknęła za drzwiami pokoju gościnnego. Dopiero tu mogła wyjąć spod ramienia szampan i bezpiecznie postawić go na podłodze przy łóżku. Ściągnęła z pleców granatowo-szary płaszcz odsłaniając blade wąskie ramiona i długie nogi na szpilkach Louboutina. Obciągnęła krótką sukienkę ze srebrnych cekinów na grubych ramiączkach, delikatne loki przeczesała palcami i opuściła jedyne puste miejsce w domu. Z szampanem w dłoni zagłębiła się w tłum w poszukiwaniu gospodyni przyjęcia.
-         Marcy, nareszcie jesteś! – Candace pojawiła się przed nią w drzwiach kuchni. W błyszczących leginsach i jaskraworóżowej tunice wyglądała kusząco. Dziewczyna rozejrzała się dyskretnie, naliczając w promieniu dwóch metrów trzech kolesi mających ochotę na jej przyjaciółkę.
-         Co tak długo? – kontynuowała Gingerton. - Czekając na ciebie wyjarałam trzy skręty, potem zrezygnowałam i poszłam zabawiać gości. Gdzie się podziewałaś?
Marcy wcisnęła w ręce blondynki szampana i uśmiechnęła się przepraszająco.
-         Moje audi stoi u mechanika i byłam zdana na taksówkę. No ale ominęłam coś ciekawego?
Candace zanurzyła usta w czerwonym plastikowym kubku do ponczu, potem puste opakowanie rzuciła za siebie. Pod pachę włożyła otrzymaną butelkę trunku z bąbelkami. W ramach odpowiedzi wolną ręką chwyciła Marcy pod ramię i wprowadziła w tłum.
-         Muszę cię zapoznać z tyloma osobami! – szepnęła brnąc w stronę środka salonu. – Nie wyobrażasz sobie kogo tu dziś przywiało...
Krążąc wśród nieznajomych rudej migały w oczach dziesiątki twarzy. Żadna nie zagościła w jej umyśle dłużej niż było to potrzebne. Imiona pamiętała tylko przez chwilę, wlatywały jednym uchem, a wylatywały drugim. Candace natomiast pamiętała je wszystkie.
Przyjaźniły się od dziesiątego roku życia. Wtedy poznały się na rodzinnych bankiecie. Uściślając – łączyło je pokrewieństwo: ich matki miały wspólnego dziadka. Z braku rodzeństwa płci pięknej stanowiły dla siebie kogoś w rodzaju sióstr.
Sylwestry u Gingerton stanowiły przyjęcie roku. Od kilku lat Marcy nie spędzała tej nocy gdzie indziej. Co roku bawiła się w domu przyjaciółki razem z nią i zostawała do południa następnego dnia, by pomóc jej i gosposi uporać się z całym bałaganem.
  Po kilkunastu minutach Marcy znudziło się oscylowanie pośród ludzi, szpilki nieprzyjemnie ją uwierały. Wybawieniem stał się Toby. Jego idealny profil mignął w tłumie. Dziewczyna wyślizgnęła się z uścisku blondynki tłumacząc się wyjściem do toalety i ruszyła w stronę miejsca, gdzie zauważyła chłopaka. Żałowała, że była taka uparta, kiedy proponował jej podwózkę. Przez dwa ostatnie dni stęskniła się za jego głosem, wyglądem, osobowością.
-         Ludzie, biją się! – usłyszała dziewczyna za sobą. Piegowaty chłopak, który to krzyknął niespodziewanie ruszył w jej stronie. Przezornie zdążyła przylgnąć do ściany, czym uchroniła się przed staranowaniem. Podekscytowani faceci popychali się i napierali na siebie nawzajem, by nie przegapić widowiska.
Kto się bije? Z kim? O co? Który zaczął?
Podniecone głosy ledwie docierały do jej uszu tonąc w dźwiękach muzyki. Salon gwałtownie opustoszał, wszyscy stłoczyli się w przejściu. Nie było sensu się pchać. Dziewczyna wskoczyła na sofę. Candace nie byłaby wściekła, meble parę razy w roku szły na wymianę. Stanęła na palcach wciskając obcasy w miękką skórę
Nadal nic nie widziała.
Dobiegł ją stłumiony okrzyk, a potem pojedyncze brawa i gromkie chichoty. Ktokolwiek się bił, musiał być już mocno poturbowany. Głuchy łomot w równych jednostkach czasu rozlegał się w domu. Usłyszała dźwięk rozbijanego szkła, a potem parę przekleństw Candace natychmiast zagłuszonych przez chór męskich głosów.
  Nagle dwóch kolesi odsunęło się od siebie tworząc szparę, przez którą dało się dojrzeć, co dzieje się parę metrów dalej. Marcy wyciągnęła szyję i wytężyła wzrok. Serce najpierw jej zamarło, potem zaczęło bić w oszalałym tempie. Musiała usiąść na oparciu kanapy, by nie zemdleć. Z tego miejsca nadal widziała kałużę krwi plamiącą granitową posadzkę korytarza, a obok niej dwóch chłopaków złączonych w uścisku.
Shawn pochylony nad Tobym w zwolnionym tempie okładał go pięściami. Nie zwracał uwagi na stale zwiększającą się plamę krwi, wyraźnie odznaczającą się od bieli podłogi.



latte please #2

All I want for Christmas is you 2 
Marcy pociągnęła usta naturalnym błyszczykiem, włosy spięte w kucyk ścisnęła mocniej gumką. Nos i czoło pokryła cienką warstwą sypkiego pudru. Efekt poprawek sprawdziła w ogromnym lustrze zajmującym całą jedną z ścian łazienki. Nie było źle. Okropne samopoczucie nie wydostało się na zewnątrz. Siedziało w środku, czekając na pozwolenie na wyjście.
Wyglądała jak zawsze.
Długie włosy upięte z tyłu, parę piegów na nosie i opływowa linia ust. Tylko szare oczy mieniły się w świetle lampy trochę inaczej niż zazwyczaj.
  Dziewczyna wrzuciła do kraciastej kopertówki leżące na zlewie kosmetyki i nabrała powietrza w płuca. Na chwiejnych nogach niechętnie opuściła łazienkę. Z przyjemnością zostałaby tam dopóki ktoś by jej nie znalazł. Zniechęcały ją jedynie kłopotliwe pytania, na które byłaby narażona.
Toby czekał na nią w holu. Oparty plecami o ścianę trzymał dłonie w kieszeniach spodni, wzrok wlepił w podłogę. Dziewczyna przystanęła przy drzwiach. Chłopak nie odwrócił się, więc nie mógł jej słyszeć. Nie miał już na sobie marynarki, krawat zwisał rozluźniony pod szyją, rękawy koszuli były niedbale podwinięte. Mogła w spokoju upajać się jego nienaganną budową ciała futbolisty, muskulaturą ramion, przystojnym profilem.
Livingstone nie od zawsze tak na nią działał. Od kiedy poznali się jedenaście lat temu w przedszkolu byli po prostu przyjaciółmi. Dopiero w zeszłym roku, po tym jak Valerie Sevignon zdradziła go na oczach całej szkoły całując się z członkiem drużyny koszykówki, przyjaźń przestała Marcy wystarczać. Na samo wspomnienie tamtego okresu, Tobiasa wyglądającego jak cień samego siebie, ręce same zaciskały jej się w pięści. Usta z wściekłości bielały zwijając w cienką linię. Postanowiła, że nigdy nie dopuści do powtórki z rozrywki. Nikt nigdy go nie zrani. W związku z tym nie mogła mu wyznać miłości, sama nie łamiąc tej zasady. Cierpiała wiedząc że jest dla niego tylko i aż przyjaciółką.
  Ruda nie zauważyła kiedy jej niemy szloch zmienił się w głośne westchnięcie. Brunet automatycznie odwrócił się w jej stronę. Spojrzenie miał ciemne, zamglone i obojętne, jakby patrzył na nieznajomą osobę. Nie ruszał się z miejsca; czekał spokojnie aż dziewczyna do niego podejdzie. Kiedy Marcy znalazła się naprzeciw niego stając w bezpiecznej odległości zacisnął i otworzył oczy. Znów miał naturalne, orzechowe tęczówki.
-         Teraz powiesz mi wszystko? O co chodzi? – aksamitny baryton chłopaka zagłuszył odgłos dobiegających z parteru kolęd. Nie był rozczarowany czy wściekły. To raczej skrucha i złość na samego siebie grała w jego głosie.
  Dziewczyna gwałtownie opuściła wzrok. Znoszenie spojrzenia chłopaka wymagało od niej więcej wysiłku niż się spodziewała. Poza tym bała się, ze wyczyta jej z oczu to, co tak starannie ukrywała. Nie była zaskoczona pytaniem. Usłyszała je po raz pierwszy kwadrans temu, kiedy wszyscy goście rozeszli się do domu. Wtedy odłożyła moment odpowiedzi łapiąc się wyjścia do toalety jako koła ratunkowego. Bez rezultatu. Jasne światło w łazience nie pomogło jej w niczym. Nadal nie wiedziała co z bałaganu myśli było przeznaczone dla uszu przyjaciela, a co koniecznie musiała zachować dla siebie. Dyskusji nie podlegał fakt, że Toby’emu należały się wyjaśnienia. Nie piła, tylko jadła; do Shawna nie odezwała się ani słowem, olewała próby nawiązania konwersacji. Pospiesznie szukała w myślach racjonalnego powodu swojego niekulturalnego zachowania.
Ból brzucha? Okres? Migrena?
Ukochany swatający ją z kuzynem?

  Marcy zamyślona nie zauważyła, że Toby oderwał się od ściany. Dlatego zdziwiła się, kiedy poczuła wokół siebie jego ramiona i twardy tors przed sobą. Zaskoczona wciągnęła powietrze, zachłystując się zapachem jego ciała.
-         Marcy, ty moja głupiutka dziewczynko – usłyszała cichy głos wymawiający jej imię tuż nad uchem.
  Zadrżała z przerażenia. To co miała nadzieję za chwilę usłyszeć było zbyt niedorzeczne, by mogła się tym cieszyć. Świadczyłoby o tym, że nieumiejętnie się ukrywała. Oprócz tego, śmiertelnie bała się odrzucenia. Przyjaźń z Tobym, nawet ta połączona z cierpieniem z powodu nieodwzajemnionej miłości była o niebo lepsza od samotności. Nie umiała stwierdzić czy potrafiłaby żyć bez niego.
  Usłyszała świst powietrza nabieranego do płuc. Poczuła jak jego klatka piersiowa unosi się, by zaraz opaść przy wymawianych przez niego słowach. Dziewczyna zacisnęła oczy chowając twarz w zagłębieniu między szyją a ramieniem chłopaka. Dłonie, w których nadal trzymała kopertówkę, zesztywniały. Znieruchomiała czekając na werdykt.
  Brunet wziął jeszcze jeden oddech. Wydmuchiwane z ust powietrze łaskotało rudą po karku.
-         Przecież mogłaś mi powiedzieć od razu – kontynuował cichym, kojącym głosem. – Widzę, że Shawn ci się nie spodobał. Przepraszam, nie pomyślałem, że jest dla ciebie zbyt ‘hej do przodu’. Przeszukamy cały Waszyngton i znajdę takiego, którego zaakceptujesz. Będziesz szczęśliwa, już ja się o to postaram.
  Swoją wypowiedź zakończył krótkim melodyjnym śmiechem i troskliwie przycisnął otumanioną Marcy jeszcze bliżej do siebie. Wyglądali jak sklejeni.
Dziewczyna otworzyła oczy tłumiąc odgłos zaskoczenia.
Cholera, Toby, czy ty naprawdę jesteś taki głupi?


  Shawn starał się, żeby otwierając drzwi domu, zrobić to jak najciszej. Dochodziła północ. Rodzice, zmęczeni kolacją, zapewne już spali. Billy, gosposia, też na pewno leżała w łóżku w swoim pokoju. Ostrożnie przekręcił klucz, potem powoli nacisnął klamkę i wszedł do środka, starając się nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów. Równie ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Mimo, że starał się jak mógł, usłyszał za sobą odgłos kroków. Ktoś wyszedł z kuchni.
-         Brody? – mruknął zdziwiony widząc młodszego brata z paczką chipsów pod pachą i pilotem w dłoni. – Co ty robisz w chacie?
Szesnastolatek puścił zaskoczony ton Shawna obok uszu.
-         Laila odwołała bibę. Jej babcia wylądowała w szpitalu i starzy wcześniej wrócili z Kaliforni – odparł znikając we wnęce prowadzącej do saloniku. Tak jak brat miał czarne włosy i ciemne oczy, nie dorównywał mu tylko wzrostem. I podobnie jak on lubił ostre, zakrapiane alkoholem imprezy.
  Brunet odprowadził młodziaka wzrokiem, po czym ściągnął buty i powędrował do kuchni. Tam z lodówki wyciągnął zimnego Heinekena i odkręcił butelkę. Połowę piwa wypił duszkiem. Pozostałość zabrał ze sobą do pokoju razem z resztą czteropaka i paczką orzeszków ziemnych.
Po ubiegłej całonocnej podróży samolotem powinien już padać z nóg, ale nie był zmęczony. Ani trochę nie chciało mu się spać. Od momentu, w którym opuścił dom kuzynostwa był bardziej pobudzony niż po dwóch puszkach RedBulla. Toby nie miał go za co przepraszać, kiedy próbował usprawiedliwić zachowanie przyjaciółki. Ta mała, nawet nie odzywając się, działała na niego bardziej niż każda inna, nawet napalona, laska z uniwerku. Oprócz Monici Bellucci, którą mógłby przelecieć o każdej porze dnia i nocy, w najbardziej zakręconym miejscu.

  Shawn dokończył piwo i w ubraniu padł na łóżku, biorąc ze stolika orzeszki i pilot do Playstation. Jeśli nie mógł spać, starał się przynajmniej ciekawie spędzić resztę nocy. Logo Resistance 2 pojawiło się na plazmie, gdy wcisnął czerwony przycisk. Przy pomocy wyskakujących co chwila zza rogu potworów wspomnienie postaci Marcy Cornwall wyleciało mu z głowy.

latte please #1

All I want for Christmas is you 1

  Marcy jęknęła cicho, kiedy mroźny powiew wiatru podniósł do góry jej krótką sukienkę, ukazując długie, zgrabne nogi opięte amarantowymi rajstopami. Stopy w czarnych sandałach na wysokich koturnach odmarzły jej już przecznicę wcześniej, teraz powoli przestawała czuć uda i ramiona. Na miedzianobrązowych włosach czuła topniejące pod wpływem ciepła jej ciała płatki śniegu.
Cholerne audi.
Tobias ostrzegając ją przez wysoką awaryjnością tej marki miał absolutną rację i ona powinna zaufać jego wiedzy, a nie wybierać się samej do salonu pełnego podobnych pojazdów we wszystkich szlachetnych kolorach tęczy. Ostatecznie, przy pomocy blond przystojniaka z obsługi sklepu, zdecydowała się na intensywnie czerwony model kompaktowego A3. Aż do dzisiejszego dnia sprawowało się bez zarzutu. Właśnie d z i ś musiało przypomnieć o sobie jej pieprzone szczęście.
  Już niemal była na miejscu. Spośród podobnych domów z feerią świątecznych świecidełek i mikołajami przy werandzie, wyróżniał się jeden, ze zmieniającymi kolor reniferami na dachu. Minąwszy mrugającą na zielono skrzynkę pocztową i przykrytego cienką warstwą śniegu jeepa dotarła do drzwi. Na ich dębowej powierzchni wisiała ogromna girlanda z wiciokrzewu. W tej konkurencji rodzina Livingstone bez wątpienia zwyciężyła wśród sąsiadów ze swojej ulicy.
  Dziewczyna wcisnęła guzik dzwonka, również przybranego w świecidełka; jej uszu dobiegła stłumiona melodia „Mistletoe & Wine” i chwilę później jej oczom ukazała się niewysoka pulchna kobieta z karnacją o barwie kawy z mlekiem i burzą kręconych czarnych włosów zebranych z tyłu w koński ogon.
-         Wesołych Świąt, Jasmine – Marcy posłała kobiecie uprzejmy uśmiech i podała jej jeden z pakunków, które z trudem dzierżyła w dłoni upakowane w świąteczną torbę upominkową Valentino.
-         Nawzajem, kochanie! To dla mnie? Słoneczko, nie trzeba było!
  Czterdziestoparoletnia gosposia państwa Livingstone promieniowała radością niczym przedszkolak na widok zielonego eleganckiego papieru pakunkowego i czerwonej wstążeczki przytrzymującej opakowanie prezentu w całości. Marcy uśmiechnęła się w odpowiedzi, chcąc dodać, że książka kucharska Nigelii to naprawdę nic wielkiego, kiedy ktoś niespodziewanie krzyknął jej imię.
-               Marcy? – usłyszała z głębi domu ciepły męski baryton, potem jej oczom ukazał się wysoki chłopak z kasztanowymi zmierzwionymi włosami i dłońmi schowanymi w kieszeniach czarnych spodni.
Pod dziewczyną ugięły się nogi na widok przyjaciela ubranego w idealnie skrojony, wcięty w talii garnitur projektu Ralpha Laurena. Nonszalancko rozluźniony czarny krawat minimalnie odróżniał się od również czarnej koszuli. Niemal zapomniała jak bardzo był przystojny i jak mocno ją pociągał.
Chłopak minął Jasmine i pochyliwszy się nadal z jedną ręką w kieszeni, drugą chwycił Marcy za dłoń i wprowadził do środka. Dziewczyna poczuła rozchodzące się po jej ciele przyjemne ciepło bijące od bruneta.
- Ja nie mogę, Marcy, gdzie ty byłaś? Na biegunie, że masz takie lodowate ręce? – malująca się na twarzy troska sprawiła, że ruda znów poczuła galaretę zamiast nóg. W odpowiedzi mruknęła coś nie zrozumiałego, a chcąc poprawić pierwsze wrażenie zrobiła krok do przodu zaczepiając się o nogę Toby’ego i tracąc przy tym równowagę. Gdyby nie on i jego silne ramiona wylądowałaby na twardej posadzce twarzą do dołu.
Robiła z siebie kompletną idiotkę.
-         Dzięki – powiedziała stając na własnych siłach w bezpiecznej odległości od przyjaciela.
-         Nie ma za co – odparł patrząc jak ściąga z ramion pelerynę i otrzepuje ze spiętych w gładki koński ogon włosów ostatnie drobinki śniegu.
Nie mówiąc nic więcej znacząco uniósł kąciki ust; Marcy udała, że tego nie zauważyła. Nie miała najmniejszej ochoty rozmawiać o swoim samochodzie, który stał cztery przecznice stąd na podjeździe domu, którego właściciele najwyraźniej opuścili miasto na czas Świąt. Wyjęła z torby największy z prezentów i wpatrując się w mokre ślady po swoich sandałach na jasnej posadzce podała chłopakowi pakunek, życząc Wesołych Świąt. Toby, bardziej niecierpliwy niż Jasmine, od razu zerwał bordowy papier, szybko rozprawiając się także ze wstążką i wepchnął zbędne śmieci do kieszeni swoich spodni. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, gdy zobaczył co kryje się pod skromnym opakowaniem. Złota płyta Kings of Leon mieniła się w świetle jasnego kinkietu na ścianie przestronnego korytarza.
-         Skąd to wytrzasnęłaś? – zmusił ją do spojrzenia na siebie podnosząc swoją dłonią jej podbródek.
-         Nie było trudno – dziewczyna uśmiechnęła się ciepło patrząc w uszczęśliwione oczy przyjaciela. Wiedziała, że z prezentem trafiła w sedno. – A gdzie mój prezent?
-         W swoim czasie.
Toby roześmiał się ścisnąwszy nadal chłodną dłoń przyjaciółki i pociągnął ją za sobą. Ruda zdołała chwycić drugą ręką torbę z pakunkami i potruchtała za chłopakiem.
  Salon, zawsze przestronny, tym razem wydawał się być tylko niedużym pokojem. Oprócz Susan i Ludovica – rodziców Toby’ego, jego dziesięcioletnich braci bliźniaków Fabiana i Simona, w pomieszczeniu znajdowali się jedni i drudzy dziadkowie, wujek z ciocią z Kanady, chrzestny z rodziną, a także dwójka małych szkrabów – wnuków Jasmine. Marcy była z siebie dumna, że prócz prezentów dla członków najbliższej rodziny wzięła też parę dodatkowych czekoladowych mikołajów dla niespodziewanych gości. Nie było ich dużo, ale starczyło akurat dla najmłodszych. Marcy krążyła wśród znajomych i nieznajomych z Tobym u boku, uśmiechając się serdecznie i powtarzając „Bardzo mi miło” przy każdym, komu została przedstawiona. Na koniec, kiedy nowe buty zaczęły dawać o sobie znać, opadła na miękkie poduszki skórzanej sofy. Głowę położyła na oparciu kanapy, a nogi wyciągnęła na pufie.
-         Toby – zwróciła się do chłopaka, który usiadł przy niej podając jej kieliszek martini. Sam sączył coś co przypominało koniak. – Dlaczego nie siadamy jeszcze do stołu? Czekamy na kogoś?
  Livingstone uśmiechnął się lekko, ale nic nie odpowiedział. Spoglądał tylko nieobecnymi orzechowymi oczyma na splecione na podbrzuszu dłonie dziewczyny trzymające prawie pusty już kieliszek, nie zwracając uwagi na jej dalsze próby wyciągnięcia z niego odpowiedzi. Nawet wtedy nie wspomniał nic o tym, jak prezentuje się na niej nowa sukienka, którą z takim namaszczeniem wybierała przez całe sobotnie popołudnie.
W salonie panował przyjemny gwar przerywany co jakiś czas serdecznym śmiechem i marudzeniem najmłodszych, którym najwyraźniej burczało już w brzuszkach. Marcy nie dziwiła się im; dochodziła czwarta, a ona sama nie jadła nic prócz miseczki dietetycznych płatków z mlekiem na śniadanie. Nagle znana już melodia dzwonka do drzwi zagłuszyła kolędy płynące z głośników kina domowego, a Toby niespodziewanie zerwał się do pionu i pobiegł do drzwi, wyręczając Jasmine w swoich obowiązkach. Dziewczyna wyprostowała się na sofie, dopijając martini i kieliszek stawiając na stoliku. Jej uszom dobiegł zbliżający się męski głos, niższy i głośniejszy niż baryton Toby’ego. Zaraz potem zza drzwi wyłonił się jego właściciel – chłopak wyglądający na co najmniej dwa lata starszego od towarzysza, trzy od Marcy. Ciemnobrązowe, niemal czarne krótkie włosy nosił podniesione z przodu. W ciemnych dżinsach, czarnej koszulce i szarej marynarce z podwiniętymi rękawami sprawiał mylne wrażenie wyższego i lepiej zbudowanego niż Toby.
Marcy wstała, kiedy czarnobrązowe oczy nieznajomego zatrzymały się na niej. W przeciwieństwie do Toby’ego zlustrował ją od góry do dołu, zatrzymując się na twarzy. Dziewczyna stała mierząc się z nim swoim szarym spojrzeniem. Nie zauważyła, kiedy przyjaciel znalazł się tuż przy niej, obejmując ją lekko ramieniem i popychając do przodu.
-         Marcy, poznaj Shawna.
Ruda spojrzała na kumpla próbując ukryć swoje zdezorientowanie. Chłopak uznał skrywane zdziwienie w jej oczach za pozytywną oznakę i uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej będąc z siebie dumnym. Nadal trzymał swoją rękę wokół jej talii. Kiedy dziewczyna mechanicznie podała dłoń szatynowi, wymieniając z nim parę zdawkowych słów, uścisk Toby’ego zelżał, potem ustąpił, a on sam zniknął w tłumie gości kierujących się w stronę jadalni.
Marcy wstrzymała oddech, kiedy dotarł do niej sens całej tej sytuacji.
To Shawn miał być jej bożonarodzeniowym prezentem od Toby’ego.
Przyjaciel, w którym była szaleńczo zakochana swatał ją ze swoim kuzynem.
  Dziewczyna zamrugała parę razy wybudzając się z odrętwienia i podążyła za ciocią Clair do jadalni. Cicho pragnęła, aby ten świąteczny obiad jak najszybciej się skończył