piątek, 9 maja 2014

latte please #3

All I want for Christmas is you 3
-         Halo? – powiedział Toby, przykładając do ucha klapkę telefonu komórkowego. Przycisnął aparat ramieniem, by przytrzymując sportową torbę jedną ręką, drugą otworzyć samochód. Czerwony ford zamrugał światłami, gdy Livingstone wetknął kluczyk do zamka. Ściemniło się, kiedy opuszczał szkolną siłownię po treningu swojej futbolowej drużyny.
-         Siema, tu Shawn – odezwał się głos po drugiej stronie słuchawki. Chłopak mówił cicho, z lekką drażniącą chrypką.
-         Cześć. Co ty tak słabo brzmisz?
-         Impreza u kumpelki młodego. Zresztą nieważne, możesz rozmawiać? Mam sprawę.
-         Wal.
  Toby wrzucił torbę na tylne siedzenie auta, sam usiadł za kierownicą. Po przekręceniu kluczyka samochód zapalił. Pracował cicho i bezproblemowo, nie protestował przy byle minusowej temperaturze jak audi Marcy. Gdyby dziewczyna posłuchała jego rad co do marki przy zakupie, teraz nie zostałaby bez pojazdu. Jej audi A3 od wczorajszego dnia restaurował najlepszy w dzielnicy salon napraw samochodowych. Ona była zdana na łaskę rodziców i jego, do czego przyznałaby się tylko przyparta do muru.
-         Potrzebny mi numer tej twojej Marcy – powiedział w końcu Shawn, przywołując swoimi słowami na twarzy kuzyna uśmiech rozbawienia. Chłopak wyjechał z parkingu, skręcając na Georgia Avenue. Nie musiał długo czekać, by włączyć się w ruch. Koło godziny dziewiętnastej korków niemal nie było.
-         Sorry, ale nie ma takiej opcji.
-         Jak to nie ma? – głos bruneta stał się bardziej szorstki i głośniejszy.
-         Po prostu: nie ma. Nie dam ci jej numeru, bo ona by tego nie chciała.
-         Co ty pierdzielisz, stary? Skąd możesz wiedzieć, że „by tego nie chciała”? – Shawn warknął do słuchawki, przedrzeźniając kuzyna. – Jesteś jej niańką czy jak? Nie rób problemów i wyślij mi go smsem.
Światła na skrzyżowaniu zmieniły się najpierw na żółte, potem na czerwone. Toby zwolnił, a potem zatrzymał się za granatowym pick-upem.
Co ten Shawn wyprawiał, do cholery jasnej?
Mógł sobie kląć, szantażować, odgrażać się i robić cokolwiek innego. Bez skutku. Livingstone’owi nawet przez chwilę nie przemknęła przez głowę myśl, że mógłby postąpić wbrew przyjaciółce. Marcy wyraźnie dała mu znać, że Shawn nie jest w jej typie. Patrząc z perspektywy Toby sam się z nią zgadzał. Syn przyrodniego brata jego ojca lubił pić do rana, urządzać na ulicach nielegalne samochodowe wyścigi i zaliczać panienki dla zakładu. Zakłopotanie i wściekłość rosły w nim do gigantycznych rozmiarów, gdy przypominał sobie minę przyjaciółki na widok chłopaka. Od razu wiedziała co z niego za ziółko. On kiedy aranżował randkę w ciemno te kilka wad kuzyna nie rzucało mu się w oczy, teraz natomiast – aż zanadto. Zresztą - nic straconego. Waszyngton był pełen porządnych kolesi, w sam raz dla jego Marcy. On planował dopilnować, by znalazła tego odpowiedniego.
-         Nie spodobałeś jej się – odparł po chwili milczenia, pewien, że to zdanie zakończy sprawę.
Odpowiedziała mu cisza. Rozmówca widocznie poszedł po rozum do głowy i uznał temat za zamknięty.
-         Oglądałeś wczoraj Jankesów? – zagadnął z innej beczki, lecz nie dane mu było kontynuować. Shawn przerwał mu w połowie zdania:
-         To dasz czy nie? – Upomniał się na powrót cichym i ochrypniętym głosem.
-         Nie – powtórzył Toby stanowczo, lekko znudzony uporem kuzyna. Skąd u niego takie zaangażowanie?
-         Zajebiście. Sam go sobie, kurwa, znajdę.
Nim Livingstone zdążył odwdzięczyć się ciętą ripostą, połączenie się urwało i usłyszał w telefonie tylko długi głośny sygnał. Światło na sygnalizatorze zmieniło się na zielone.Chłopak rzucił telefon na siedzenie pasażera i ruszył. Shawn wkurzył go swoim uporem i zdaniem rzuconym na koniec. Czy tak trudno było zrozumieć, że „nie” oznacza „nie”? Nawet upośledzony zrozumiałby, że nie ma sensu upierać się przy swoim. Wyobrażając sobie szatyna dobierającego się do jego przyjaciółki, zacisnął ręce mocniej na kierownicy.
   Nie zwalniając skręcił w prawo na rondzie. Musiał się streszczać, by w porę zabrać przyjaciółkę z jogi. Jeśliby nie zdążył, jak nic musiałaby tłuc się autobusem.
Na samą myśl o zatłoczonych i śmierdzących pojazdach komunikacji miejskiej i rudej w środku zrobiło mu się niedobrze. Wzdrygając się przeczesał palcami wilgotne po prysznicu włosy i docisnął gaz.


Marcy musiała zmrużyć oczy wchodząc do holu domu Candace Gingerton. Nie była przyzwyczajona do jasnego blasku halogenów. Po omacku witała się z każdym, kto wyciągnął do niej dłoń lub nadstawił policzek. Nie widziała komu odkrzykuje „cześć”, kogo całuje. Przecisnęła się do przodu szukając chociaż odrobiny wolnego miejsca. Jak dotąd ścisk i tłok panował od holu aż po salon włącznie.
Kiedy spojówki dziewczyny przyzwyczaiły się do jasności, musiały znów na nowo przystosować się do otoczenia. Reszta pomieszczeń domu tonęła w półmroku. Ruda odsunęła z drogi ostatniego z facetów palących zioło przy wejściu na taras i zniknęła za drzwiami pokoju gościnnego. Dopiero tu mogła wyjąć spod ramienia szampan i bezpiecznie postawić go na podłodze przy łóżku. Ściągnęła z pleców granatowo-szary płaszcz odsłaniając blade wąskie ramiona i długie nogi na szpilkach Louboutina. Obciągnęła krótką sukienkę ze srebrnych cekinów na grubych ramiączkach, delikatne loki przeczesała palcami i opuściła jedyne puste miejsce w domu. Z szampanem w dłoni zagłębiła się w tłum w poszukiwaniu gospodyni przyjęcia.
-         Marcy, nareszcie jesteś! – Candace pojawiła się przed nią w drzwiach kuchni. W błyszczących leginsach i jaskraworóżowej tunice wyglądała kusząco. Dziewczyna rozejrzała się dyskretnie, naliczając w promieniu dwóch metrów trzech kolesi mających ochotę na jej przyjaciółkę.
-         Co tak długo? – kontynuowała Gingerton. - Czekając na ciebie wyjarałam trzy skręty, potem zrezygnowałam i poszłam zabawiać gości. Gdzie się podziewałaś?
Marcy wcisnęła w ręce blondynki szampana i uśmiechnęła się przepraszająco.
-         Moje audi stoi u mechanika i byłam zdana na taksówkę. No ale ominęłam coś ciekawego?
Candace zanurzyła usta w czerwonym plastikowym kubku do ponczu, potem puste opakowanie rzuciła za siebie. Pod pachę włożyła otrzymaną butelkę trunku z bąbelkami. W ramach odpowiedzi wolną ręką chwyciła Marcy pod ramię i wprowadziła w tłum.
-         Muszę cię zapoznać z tyloma osobami! – szepnęła brnąc w stronę środka salonu. – Nie wyobrażasz sobie kogo tu dziś przywiało...
Krążąc wśród nieznajomych rudej migały w oczach dziesiątki twarzy. Żadna nie zagościła w jej umyśle dłużej niż było to potrzebne. Imiona pamiętała tylko przez chwilę, wlatywały jednym uchem, a wylatywały drugim. Candace natomiast pamiętała je wszystkie.
Przyjaźniły się od dziesiątego roku życia. Wtedy poznały się na rodzinnych bankiecie. Uściślając – łączyło je pokrewieństwo: ich matki miały wspólnego dziadka. Z braku rodzeństwa płci pięknej stanowiły dla siebie kogoś w rodzaju sióstr.
Sylwestry u Gingerton stanowiły przyjęcie roku. Od kilku lat Marcy nie spędzała tej nocy gdzie indziej. Co roku bawiła się w domu przyjaciółki razem z nią i zostawała do południa następnego dnia, by pomóc jej i gosposi uporać się z całym bałaganem.
  Po kilkunastu minutach Marcy znudziło się oscylowanie pośród ludzi, szpilki nieprzyjemnie ją uwierały. Wybawieniem stał się Toby. Jego idealny profil mignął w tłumie. Dziewczyna wyślizgnęła się z uścisku blondynki tłumacząc się wyjściem do toalety i ruszyła w stronę miejsca, gdzie zauważyła chłopaka. Żałowała, że była taka uparta, kiedy proponował jej podwózkę. Przez dwa ostatnie dni stęskniła się za jego głosem, wyglądem, osobowością.
-         Ludzie, biją się! – usłyszała dziewczyna za sobą. Piegowaty chłopak, który to krzyknął niespodziewanie ruszył w jej stronie. Przezornie zdążyła przylgnąć do ściany, czym uchroniła się przed staranowaniem. Podekscytowani faceci popychali się i napierali na siebie nawzajem, by nie przegapić widowiska.
Kto się bije? Z kim? O co? Który zaczął?
Podniecone głosy ledwie docierały do jej uszu tonąc w dźwiękach muzyki. Salon gwałtownie opustoszał, wszyscy stłoczyli się w przejściu. Nie było sensu się pchać. Dziewczyna wskoczyła na sofę. Candace nie byłaby wściekła, meble parę razy w roku szły na wymianę. Stanęła na palcach wciskając obcasy w miękką skórę
Nadal nic nie widziała.
Dobiegł ją stłumiony okrzyk, a potem pojedyncze brawa i gromkie chichoty. Ktokolwiek się bił, musiał być już mocno poturbowany. Głuchy łomot w równych jednostkach czasu rozlegał się w domu. Usłyszała dźwięk rozbijanego szkła, a potem parę przekleństw Candace natychmiast zagłuszonych przez chór męskich głosów.
  Nagle dwóch kolesi odsunęło się od siebie tworząc szparę, przez którą dało się dojrzeć, co dzieje się parę metrów dalej. Marcy wyciągnęła szyję i wytężyła wzrok. Serce najpierw jej zamarło, potem zaczęło bić w oszalałym tempie. Musiała usiąść na oparciu kanapy, by nie zemdleć. Z tego miejsca nadal widziała kałużę krwi plamiącą granitową posadzkę korytarza, a obok niej dwóch chłopaków złączonych w uścisku.
Shawn pochylony nad Tobym w zwolnionym tempie okładał go pięściami. Nie zwracał uwagi na stale zwiększającą się plamę krwi, wyraźnie odznaczającą się od bieli podłogi.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz