wtorek, 29 października 2013

Kserokopiarka #8 epilog


  Ben, na początku przygody z długopisem, kartką papieru i Tobą, napełniającym pusty kubek po kawie, nie przypuszczałam, że tak mocno przywiążę się do letnich wieczorów spędzanych nad laptopem, odgrzebywania wspomnień i zapijania ich wytrawnym, słodkim lub musującym winem. Do przeglądania tych wszystkich bladych kartek z kalendarza w Twoich błękitnych oczach. Ba, nie sądziłam, że tak trudno będzie mi się z tym wszystkim rozstać. Na samą myśl o wklepaniu na klawiaturze krótkiego The End wstrząsały mną dreszcze, zawroty głowy zaburzały koncentrację.I nie chodziło tu o to, że tak pokochałam pisanie. 
  Nie; po prostu chciałam, aby Twoja bajka trwała jak najdłużej, kochany.Lecz i Ty, i ja dawno wyrośliśmy ze złudzeń i bytowania w świecie kłamliwej fantazji. Nie dbając o to, jak bardzo Twój ból miał być odczuwany przeze mnie, musiałam skończyć, uśmiechnąć się na pożegnanie i pójść do przodu, ściskając w dłoni Twoją ciepłą rękę.

   Dobrze pamiętam jak mroźna była tamta zima. Temperatura, zazwyczaj nieprzekraczająca minus dziesięciu stopni, spadła o osiemnaście; śnieg sypał z nieba bez chwili odpoczynku, a ja siedziałam owinięta pledem w miękkim fotelu, robią listę prezentów świątecznych. Dwoiłam się i troiłam, czerpiąc nadzwyczajną, magiczną przyjemność z przeglądania katalogów oferujących wszystko, wszyściutko, co spodobałoby się Samowi, Taylor, Tobie, w co mama mogłaby się wpatrywać przez następne pół roku do moich odwiedzin. I niby owa chwila nie różniła się od tej samej chwili dwudziestego drugiego grudnia o osiemnastej czterdzieści jeden rok temu, śnieg identycznie przesłaniał mi świat za oknem, a kakao znów błyskawicznie stygło, jednak mimo to muffinka, którą jadłam nie pachniała tak jak powinna. Wśród aromatu cukru waniliowego, migdałowych płatków i soczystych wiśni w syropie brakowało głównego składnika, który zawsze sprawiał, że lampka na stole tliła się jaśniej, a mnie ogarniał boski spokój. 
  Przewracając kartki świątecznej oferty Ikei próbowałam sobie wmówić, iż wszystko jest tak, jak być powinno; uspokoić i przestać wwąchiwać się w suche powietrze w poszukiwaniu zaginionego, niezbędnego elementu. Nie czułam wszystkiego, nie wiedząc zarazem czego mi brakuje. I dopiero, kiedy moich uszu dobiegło ciche pukanie do drzwi i pobiegłam - wylewając po drodze kakao, gubiąc słowa i myśli – otworzyć, olśniło mnie. 
  Każdy szczegół, zapach, wrażenie świetlne wiedziało już, czego tak bardzo mi brakowało i popchnęło mnie w Twoje ramiona. Potem schowały się cichutko za stojakiem na parasolki i czekały aż nacieszę się Twym zapachem, ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa, którego nawet mokrej kurtce nie udało się zburzyć.
   Wróciłeś, Ben.
   Ale blady i zmizerniały, pachnący taksówką, nie wyglądałeś na kogoś, kto porannym lotem przyleciał z Włoch.Jak nietaktowna i niedomyślna, zapatrzona w swoje własne ego, byłam tego wieczora! Dlaczego mnie nie powstrzymałeś, nie odezwałeś się rzucając w moim kierunku kilka mocnych słów, które skutecznie przerwałyby pogoń moich myśli wypowiadanych na głos? Przecież wiedziałeś, że od razu zamilkłabym i zamknęła buzię na kłódkę wyrzucając klucz za siebie, przy okazji zmrużonymi oczami okazując urażenie. Tak, obraziłabym się na Ciebie wyzywając Cię w głowie od najgorszych, ale stan ten trwałby minutę, sekundę, mniej, dopóki zauważyłabym, że dłonie na kolanach układasz inaczej niż zwykle. Dopóki powietrze nie zadrgałoby pod naciskiem Twojego przyspieszonego oddechu.
   Kiedy wypomniałam Ci Twój brak asertywności parę miesięcy później pod wpływem zbyt dużej ilości alkoholu krążącego w organizmie, wzrok, z jakim spojrzałeś na mnie wydawał się mrozić na wylot. Nigdy, przenigdy nie widziałam w Twoim spojrzeniu tak wiele chłodu i bólu, który mimo czasu nie dał o sobie zapomnieć i nawet siłą wydrzeć z pamięci, tak przewrotnej i nieprzewidywalnej. Ileż razy staramy się zapamiętać istotne wydarzenie, fakt, zdanie, a w zamian ciągle przerzucamy z jednego zakątka umysły w drugi ilość mąki, jaką trzeba dodać do puddingu i godzinę, o której bus odjeżdża spod London Eye.
   Sądziłam, że się przewidziałam; że te języczki mrozu z Twoich błękitnych tęczówek są tylko złudzeniem, które minie gdy zamknę na moment oczu i ich lazur nadal będzie płynny i zatracający. Powiedziałeś: ‘A czy Ty warknęłabyś na mnie, jeśli byłbym jedyną osobą, której w tym momencie byś potrzebowała?’ i nie mogłam zrobić nic innego niż podnieść swoją szklankę whisky, by stuknąć ją o Twoją, oraz krzyknąć ‘Za naszą przyjaźń!’.
Czułam jak cierpisz. A ja cierpiałam wraz z Tobą.
   Tamte święta nie pachniały ostrokrzewem ani cukrowymi laseczkami; nie brzmiały jak bombki stukające o siebie na sztucznej choince, jak kolędy lecące z głośników radia, ale były emocjonalnie prawdziwe i szczere, przesiąknięte strachem, najdoskonalsze ze wszystkich wcześniej. Żadne zbędne słowa, gesty i myśli nie zakłócały nam milczenia, w którym Ty jeszcze raz przeżywałeś wydarzenia ostatnich dni/tygodni/miesięcy, ja pod stołem ściskałam Sama za rękę, a on poprzez głębokie oddechy przesyłał mi sygnały, że ‘wszystko będzie dobrze’.
Nie pospieszałam Cię, nie wypytywałam, ale nie starałam się udawać, że nic się nie stało. Wiedziałam, że przyjdziesz do mnie z paczką chusteczek, które wziąłeś przewidując iż na pewno przydadzą się Twojej rozchwianej emocjonalnie przyjaciółce; że usiądziemy razem w kuchni przy resztkach świątecznego puddingu i zagłębimy się w ten świat, który tak starannie porządkowałeś przez kilka ostatnich dni. Starając się ukryć swój ból nie zauważyłeś jak psychicznie próbuję przygotować się na to, co czeka mnie z Twoich ust, co zburzy moją równowagę i nie pozwoli zasnąć przez następne kilka dni. Faszerowałam się kawą, pożerałam waniliowe lody, wypaliłam paczkę ohydnych papierosów i dopiero wtedy byłam wystarczająco gotowa. Zauważyłeś; Ty byłeś też.
   Zacząłeś mówić, mówić, mówić, aż dziwiłam się jak potrafisz tak długo wytrzymać bez powietrza, nie przerywałeś zatrzymany moimi głuchymi westchnięciami, które wydawały się być niesamowicie nie na miejscu wśród Twojego paradoksalnie aksamitnego głosu. A potem zamilkłeś i uśmiechnąłeś się ciepło.Chwilę później, kiedy wybuchłam spazmatycznym płaczem kołysałeś już mnie w swoich ramionach nucąc cicho melodię z dobranocki, która nie działała tak jak powinna, nie powstrzymywała kaskady gorzko-słonych łez. Powoli ich cierpki smak zaczął mi rozjaśniać poszczególne elementy tej zagmatwanej układanki. Ściskałam Cię za szyję, wiedząc, że jeśli zechcę mogę nie puszczać jej dziś, jutro, nigdy, bo zostaniesz ze mną - podając chusteczki i tłumacząc Samowi przez telefon, że jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz - tak długo jak tylko będę Cię potrzebowała.
   Kocham Cię, Ben, kocham, kocham, kocham za to wszystko i więcej, za obecność i lazurowe oczy, za to, że mnie znasz.Gdy dryfowałeś pogrążony w swoich myślach wcale nie przeżywałeś swojego bólu na nowo, nie starałeś się go niepotrzebnie zaakceptować, ale wiem, że starałeś się ułożyć wszystko w zdania tak, by jak najmniej mnie bolało. Nieważne było to, że Taylor zerwała z Tobą, żeby we Włoszech oddać się karierze w agencji graficznej, że pozwoliłeś jej odejść, aby osiągnęła szczęście, że cierpiałeś w samotności długie dziesięć dni zanim wróciłeś do domu, bo tu od początku chodziło o mnie.
   Ta bajka - spisana na papierze, cały Twój pomysł z przelaniem jej na kartkę - nie był lekarstwem dla Ciebie, nie miał być, lecz dla mnie, żebym pogodziła się i zrozumiała. Zrozumiała, że b ó l  jest nieodłącznym elementem życia. Że aby żyć - trzeba kochać, aby kochać - trzeba cierpieć, nawet jeśli miłość jest tylko
baśniowym złudzeniem.

Kserokopiarka #7

  Kiedy teraz wspominam Tamten Wieczór, w którym poznałeś Samuela, mimowolnie kąciki ust unoszą mi się w szczerym uśmiechu, który długo nie schodzi mi potem z ust. Ciepło powoli i kojąco rozpływa się po moim ciele, docierając do każdej, nawet najmniejszej komórki i wypełnia je szczęściem. Tym bezinteresownym i niezwyczajnym; nie codziennym jak radość z podwyżki czy braku korków w metrze, ale przychodzącym niespodziewanie i z zaskoczenia opanowującym cały organizm. Takim, z którym nie masz szans wygrać. Czułam je krążące w krwi, popijane kawą w ustach i plączące się wraz z wiatrem wśród włosów, które znowu nie chciały się ułożyć,
    Boże, Ben, nie masz pojęcia jak byłam szczęśliwa.
Tak, wiem, zaraz przecząco pokręcisz głową i zaśmiejesz się kpiąco, twierdząc, że moje szczęście jest nic nie znaczącą kroplą w morzu przy Twoim. Wiem, że kiedy zdecyduję się z Tobą wspierać, spojrzysz na mnie tak, jak to robisz, gdy po raz kolejny przypalę jajecznicę i z pobłażliwym uśmiechem zajmiesz się przegryzaniem orzeszków. Chociaż Twoja postawa działa na mnie podczas moich przygód kulinarnych i szybko kapituluję, wykręcając numer chińskiej knajpy na rogu, tym razem Twoja pewność siebie nic nie zdziała. Nie zmienię zdania. Aby to zrobić musiałabym wyrzec się siebie.

Żebyś mógł mnie zrozumieć, żeby ktokolwiek mógł mnie zrozumieć, musiałby patrzeć na Ciebie moimi oczami, kiedy spotkałam Cię tamtego ranka. Gdy szedłeś mokrym chodnikiem, nie! nie szedłeś, a unosiłeś się nie dotykając stopami podłoża, musiałam przystanąć, by nie wypuścić mojej dużej, tęczowej parasolki z rąk. Powinnam opisać jak wyglądałeś, jakie robiłeś wrażenie, lecz moje umiejętności pisarskie – o których istnieniu się upierasz – są co najmniej nie wystarczające, by móc się tego podjąć. Słowa, które przychodzą mi na myśl, zdania i wyrażenia nie potrafią w pełni określić koloru i magii Twoich oczu w tamtej chwili, niesamowitej megapozytywnej energii bijącej z najmniejszego gestu. Mogę w zamian spróbować zamknąć w literach to, co ja wtedy czułam.
Najpierw paraliżujące odrętwienie ogarnęło mnie od palców u nóg, aż po czubek głowy, sprawiając, że na krótką chwilę nawet serce zatrzymało się oniemiałe, by później wrócić do przyspieszonej pracy. Mięśnie przestały pracować i gdyby nie Twoje silne ramię, zaliczyłabym kąpiel w brudnych londyńskich kałużach. Zapomniałam kim jestem i jak się nazywam; mój mózg skupił się tylko na tym, żeby wyczytać z Ciebie, c o  s i ę  s t a ł o.
Bo niewątpliwie coś  m u s i a ł o się stać i nawet gdybyś próbował przede mną udawać i grać, Twoje wysiłki nie przyniosłyby żadnego efektu. Ben, kochany, euforię wydobywającą się wraz z powietrzem z Twoich ust czuł każdy, kto przypadkiem minął nas pokonując ten krótki odcinek. Co więcej – jej paranormalna moc zarażała każdego, kto wciągnął ją wraz z powietrzem do nosa. I mimo że powodowałeś nagłą poprawę humoru u każdego przechodnia, to na mnie Twój nastrój działał najgwałtowniej.
Dlaczego, powiedz, milczałeś tak długo?
Te kilka sekund przeznaczone na tak błahe w tej chwili uściski i całusy w zarumieniony od wiatru policzek ciągnęły się w nieskończoność. Każdy mój mięsień, każde włókienko nerwowe rwało się w Twoim kierunku, by usłyszeć to, co wiedziałam. Oczywiście, mój drogi i nie patrz na mnie zdziwiony z tym uroczym wyrazem twarzy, bo wszystko to było jasne i klarowne. Po Twojej rozmowie telefonicznej oraz pośpiechu, z jakim opuściłeś moje mieszkanie Tamtego Wieczora, podejrzewałam, co było mechanizmem napędzającym cały ten ciąg wydarzeń. Twoja magia wśród kropel deszczu wtedy na ulicy tylko to potwierdziła.

No już, kochanie, powiedz to wreszcie! – pospieszałam Cię w myślach, idąc za Tobą w stronę naszego stolika w restauracji. Czułam jak kolana drżą mi z podniecenia i niebezpiecznie chwieję się na cienkich obcasach moich szpilek. Ty powoli, z charakterystyczną Tobie urodą, wykonywałeś w skupieniu kolejne czynności. Odsunąłeś mi krzesło, sam usiadłeś naprzeciwko mnie, pedantycznie rozłożyłeś na kolanach serwetkę, z ociąganiem wziąłeś z rąk kelnera menu. Dobrze wiedziałeś co robisz; znałeś mnie zbyt dobrze, by przestać i dobrnąć do tego, czego tak bardzo oczekiwałam, szybko i uspokoić moje wariujące z podekscytowania ciało. Wiedziałeś, że jestem zbyt roztrzęsiona, by przyłożyć Ci dłonią w policzek aż głuchy odgłos zwróciłby na nas uwagę innych gości, że mój język zamknięty w zaciśniętych szczękach nie jest w stanie skonstatować Twoje zachowanie odpowiednim epitetem. Spodziewałeś się też, że z perspektywy czasu nie będę się za to na Ciebie wściekać, tak jak wściekam się za randkę w ciemno z największym błaznem brytyjskiego kina, bo mój kipiący gniew zostanie osłonięty przez pryzmat innych, kluczowych zdarzeń.

Jestem. Z. Taylor.

Powiedziałeś w końcu, a Twoje słowa docierały do mnie wolno, w kilkusekundowych odstępach czasu, jakby umyślnie, bym mogła ułożyć je sobie w myślach i przyswoić, żeby nigdy nie obudziły mnie w nocy wywołując mokre kropelki potu na plecach. Wpłynęły do mózgu, zostając tam tylko moment i rozdzieliły się na grupy, łącząc się z tlenem i razem z nim odwiedzając każdą komórkę. Składały wizytę wszystkim po kolei i, chociaż zdanie to znałam na pamięć i one też, meldowały im tę poruszającą wiadomość.

Czyli. Zerwała. Z. Ianem.

Dodałam głośno, słuchając własnego głosu, który dzwonił w moich uszach obco i nieznajomo. Chwilę potem osuwając się z krzesła na ziemię czułam w sobie błogą pustkę, słodką i smakującą cynamonem i nawet nie czułam bólu uderzając plecami o wypolerowaną drewnianą posadzkę lokalu.
   Czy to było dziwne, że zemdlałam ze szczęścia?

Kserokopiarka #6


  Ben, kochany, możliwe, że okazałam się zbyt głęboką hipokrytką i egoistką, co czasem ujawniało się jako kolejna negatywna cecha mojej osobowości, ale przedstawiając Ci Samuela liczyłam co najmniej na jeden niewielki gest zrozumienia mojego zadowolenia. I nie chodzi tu bynajmniej o Twoją postawę wobec niego, bo, jak zwykle, wykazałeś się wrodzonym dobrym wychowaniem, uściskując mu rękę i wymieniając kilka zdawkowych słów, ale o radość z mojej radości. Współodczuwanie mojego szczęścia. To prawda, uśmiechnąłeś się wręczając nam przy wejściu butelkę wytrawnego białego wina, a potem na powitanie objąłeś mnie nadzwyczaj mocno, ale w tych z pozoru zwyczajnych gestach brakowało Ci wiarygodności. Tak, Ty jako znakomity aktor nie potrafiłeś zagrać entuzjazmu. Prócz tego, naiwnie spodziewałeś się, że ja uwierzę w szczerość Twoich słów i gestów.
Ben, kto lepiej niż ja odczytywał Twoje nastroje i humory? Kto trafniej odgadywał myśli?
Kiedy w towarzystwie płynącego z głośników radioodtwarzacza Vivaldiego zasiedliśmy do kolacji, niemal po omacku wkładając do ust kolejne kęsy grillowanego łososia w koperkowym sosie, intensywnie się w Ciebie wpatrywałam. Miałeś przerażająco ciemne wory pod oczami, a cera emanowała wspomnieniami nieprzespanych nocy. Mimo że teraz Twoja broda i policzki były nieskazitelnie gładkie, byłam pewna, że ogoliłeś się specjalnie na tę okazję i jeszcze po południu jasnobrązowy zarost pokrywał Twoją twarz.
Co doprowadziło Cię do tego stanu przez trzy dni mojej nieobecności?
Nie wiedziałam.
Wydawałeś się nie zauważać mojego wzroku skupionego na sobie. W aspekcie udawania obojętności nadal byłeś mistrzem. Potrafiłeś skupić się na infantylnie błahych rzeczach, jak wybieranie resztek puddingu z salaterki w tym wypadku, by uniknąć nieprzyjemnego mrowienia na karku pod wpływem wzroku natrętnego obserwatora. Trwałeś tak długo, póki Samuel wysłany przeze mnie po czekoladowy sos do lodów nie zamknął za sobą frontowych drzwi, a ja niemal siłą nie zmusiłam Cię do spojrzenia w moją stronę. I mimo że próbowałam najróżniejszych sposobów, żeby zmusić Cię do mówienia, porywając się nawet na drobny szantaż, Ty milczałeś jak zaklęty.
A ja zaczynałam obwiniać siebie.
Przez telefon powinnam poznać, że Twój ochrypły głos nie jest skutkiem drobnego przeziębienia, jak mnie sam zapewniałeś, a czegoś, co przez ostatnie parę dni – gdy ja poznawałam smaki męskiego ciała we Włoszech – spędzało Ci sen z powiek. Dopiero, gdy przysnułeś się do mnie tego wieczora, zrozumiałam swój nietakt. I mogłam tylko przypuszczać, że chodziło o Nią.
Benjamin, nawet nie wyobrażasz sobie jak źle czułam się z tym, że ten okropny dla Ciebie czas spędziłam z Samuelem. Kiedy powiedziałam to samo Tobie podczas jego chwilowej nieobecności, zdenerwowany puknąłeś mnie w czoło. Miałeś chłodną, zesztywniałą dłoń.
Jak w ogóle mogłam tak myśleć? – zarzucałeś mi.
Gniew na mnie był pierwszym obrazem, który ujrzałam w nabiegłych krwią od braku snu oczach; byłam usatysfakcjonowana. Milczenie zastąpił potok słów. Mówiłeś o nim i o mnie; karmiłeś informacjami, zarzucałeś spostrzeżeniami, których nie dane mi było dojrzeć. Znowu egoizm wziął górę i odpłynęłam unoszona falami Twoich zdań sześć dni wstecz.

Samuel miał trzydzieści jeden lat i piękne piwne oczy pod osłoną czarnych rzęs. Poznałam go sześć dni temu w warzywniaku pod moim domem, dokąd w kapciach, dresie i z przetłuszczonymi włosami wyskoczyłam po kolbę kukurydzy. On stał przy kasie i płacił za kilogram jabłek. Wychodząc napomknął z czarującym uśmiechem, że podobają mu się moje kapcie-świnki, a dziesięć minut później wylądowaliśmy w jego łóżku. Mieszkał parę domów dalej ode mnie, a ja ani razu go nie spotkałam. Przekomarzał się ze mną całując moje nagie ramiona, że nic dziwnego iż nie zwróciłam na niego uwagi, mając za sąsiada sobowtóra Brada Pitta. Wtedy dowiedział się, że wbrew stereotypowym upodobaniom Brytyjek gustuję raczej w George’u Clooneyu, który przypominał go bardziej niż ktokolwiek inny. Dzień później po kolacji ze śniadaniem wylecieliśmy do Rzymu w jego służbową podróż.
Czy to była miłość? Zgrzeszyłabym tak mówiąc; ani on, ani ja nie kochaliśmy się tak, jak Ty kochałeś Taylor, a Ona Ciebie. Brakowało nam Waszej bezpretensjonalności, niewinności i czystości uczucia. U Was Miłość po prostu istniała. Bez zbędnych pytań i odpowiedzi, upiększających gestów i słów. Porozumiewaliście się spojrzeniami, uśmiechy peszyły Was oboje; Wasze uczucie było tak nieskazitelne, że wydawała się nie istnieć naprawdę. Wydawała się być tylko i aż snem
Przerwałam nagle moją opowieść wytrącona powiewem wiatru z uchylonego okna. Odruchowo spojrzałam w Twoją stronę: stałeś nieruchomo wpatrując się w słuchawkę mojego telefonu.

I wtedy telefon zadzwonił.

Jego ostry dźwięk spłoszył ciszę, która panowała w mieszkaniu po tym, jak płyta Vivaldiego dobiegła końca, i zagłuszył szczęk otwieranych drzwi. Spontanicznie rzuciłam się Samowi na szyję, wtulając twarz w kołnierzyk pachnącej piżmowymi perfumami koszuli. Gdy weszliśmy z powrotem do pokoju, mimowolnie cofnęłam się następując botkiem na stopę mężczyzny. Nawet nie drgnął z bólu. Razem ze mną zdezorientowany wpatrywał się w Twój szeroki uśmiech i błyszczące radością oczy. Nie wypuszczając słuchawki z dłoni uśmiechałeś się do siebie, roztaczając w pokoju aurę szczęścia, która szybko przegoniła obecne tu jeszcze przed momentem grobowe myśli. Nie musiałeś mówić, kto dzwonił i co powiedział. Ja wiedziałam i  w nabiegłym euforią milczeniu patrzyłam jak odkładasz słuchawkę na miejsce i w pośpiechu wybiegasz z domu trzaskając drzwiami.
Potem jakby nigdy nic zasiedliśmy z Samuelem do deseru. Wieczór trwał.

Kserokopiarka #5

  Pamiętasz jak kiedyś powiedziałam Ci, że chcę polecieć w kosmos? Był wtedy upalny letni dzień, niebo pozbawione chmur fosforyzowało jaskrawym lazurem. Żar sączył się z góry na ludzi idących do pracy w swoich granatowych garniturach, żakietach i zaciśniętych pod szyję krawatach. Leżeliśmy na hamaku przeciwnie do siebie i sączyliśmy przez słomki lemoniadę, której moja mama zrobiła zapasy w spiżarce po obejrzeniu prognozy pogody na najbliższe dni. Nie zapowiadali chłodniejszych przedpołudni niż dzisiejszy. Bawiliśmy się w liczenie jabłek na jabłoniach, do których przymocowane były liny hamaku. Ty głośno recytowałeś liczby, przekraczając już sto pięćdziesiąt, a ja obserwowałam słońce przeświecające pomiędzy liśćmi. Czarne plamki przed oczami już niemal całkowicie uniemożliwiły mi patrzenie, a z Twoich ust wydostało się sto dziewięćdziesiąt osiem, gdy wyplułam z ust pomarańczową słomkę rozpryskując krople lemoniady na swoją sukienkę i z całą stanowczością dziewięciolatki oznajmiłam, że kiedy tylko dorosnę polecę do Słońca.
Tak, moim planem było osiedlenie się na tej rozżarzonej gwieździe, rozwieszenie hamaku i picie lemoniady przez słomkę aż do zgaśnięcia podłoża. Dopiero po paru tygodniach, gdy przewertowałam wszystkie książki z obrazkami o wszechświecie, wypożyczone w szkolnej bibliotece i dowiedziałam się, że na Słońcu nie ma drzew, do których mogłabym przymocować linki hamaku, zmieniłam swoje plany. Zdecydowałam się na ogólne pojęcie kosmosu. Jego definicję i różnorodność budowy dawała mi tyle niewyobrażonych opcji rozrywki, że w ogóle nie brałam pod uwagę swojej przyszłości na Ziemi. Miesiącami raczyłam Cię opowieściami o moim przyszłym statku kosmicznym, ufoludkach z obcej planety, którzy serdecznie przyjęliby mnie u siebie; zapominając o Twojej nieprzewidywalnie gwałtownej reakcji na pierwszą wzmiankę o swoim pomyśle. Zeskoczyłeś z hamaka wylewając na trawnik całą swoją porcję lemoniady, Twoje oczy natychmiast się zwęziły w gniewie i powiedziałaś, że jeśli chcę tam lecieć, już więcej mogę nie pokazywać się u Ciebie w domu, tym bardziej zapraszać Cię do siebie. Obróciłeś się na pięcie, sięgnąłeś po leżące pod drzewem warcaby z Twoimi inicjałami i biegiem opuściłeś teren mojego podwórka.
Mimo iż po kilku dniach Twój dziecięcy gniew opadł, nadal zaciskałeś w złości wargi, gdy zaczynałam snuć plany moich podróży. Nie byłeś wtedy najlepszym doradcą i kompanem do rozmowy, ale tylko z Tobą mogłam i chciałam się dzielić moimi pomysłami i spostrzeżeniami. Wytrwale milczałeś, myśląc, że zafascynowanie tym co niezbadane i nieodkryte mi przejdzie. A ja stopniowo zaczynałam mniej mówić i myśleć o Marsjanach, którzy mieli mnie powitać poza atmosferą ziemską; o statku, jaki miałam zbudować z aluminiowej folii do pieczenia oraz kartonu i polecieć nim w najwspanialszą przygodę mojego życia. Uznałeś, że zapomniałam, tak samo jak o planach zostania rolniczką, hodowli wiewiórek i zrobieniu wyprzedaży swoich mebli. Tymczasem ja po prostu uśpiłam moje zamiary lotu we wszechświat, których Ty nigdy nie zrozumiałeś.

Od czasu, gdy z błyskiem w oku oznajmiłam Ci tą fascynującą z perspektywy dziecka nowinę, minęło piętnaście lat. Ostudziłam mój zapał podróżowania w kosmos, dowiadując się, że posiadanie wina czy paczki papierosów w bagażu podręcznym jest całkowicie zabronione. Nie wyobrażałam sobie miesięcy, lat bez butelki wytrawnego czerwonego trunku, tym bardziej bez papierosów, których – swoją drogą – dużo nie paliłam. Jedna paczka tygodniowo jedynie w momentach podwyższonego poziomu stresu.
Mimo to, cel był ciągle niezmienny. Wiesz, Ben dlaczego chciałam opuścić Ziemię i polecieć do Słońca? Nie, na pewno nie domyśliłeś się tego przez ten to długie piętnaście wiosen. Zgaduję, że nie myślałeś o tym od dnia, gdy przestałam o moich planach mówić. Nie dzieliłam się nimi z Tobą, ale nie zapomniałam. Teraz wyjawię, mój drogi, wszystko, co wtedy chciałeś wiedzieć:
pragnęłam polecieć do gwiazd i spełnić marzenia. Moje i Twoje. Twoje i Moje. Rodziców.
Chciałam, żebyś dostał na urodziny upragnione rękawice bokserskie; by mama z tatą przeprowadzili się na wieś jak o tym marzyli; chciałam dorosnąć, znaleźć faceta. A przede wszystkim marzyłam, by spełniło się to, o czym sami mi nie wspomnieliście, a co skrycie ukrywaliście w strzeżonych umysłach.
W infantylnym dziecięcym wieku wierzyłam, że kiedy polecę tam, gdzie gwiazdy mają swój punkt zaczepienia, skąd lśnią odbitym od Słońca blaskiem, nie będzie przede mną nic, co mogłoby wywołać złość, smutek czy łzy. Miałam bardzo stabilną nadzielę, niepodważalną żadnymi przedstawionymi argumentami, że tam – wśród tych małych świecących punkcików – spełniają się marzenia. I wierzę, że miałam rację.

Wiesz, Ben, teraz już możesz odetchnąć z ulgą. Nie polecę w kosmos. Nie tylko dlatego, że boję się paranoicznie samolotów i mam lęk wysokości. Po prostu - Wasze życzenia zmieniły się w rzeczywistość.
Rodzice od trzech lat mieszkają w drewnianym domku z werandą pod Londynem, tata dostał upragniony awans, mama zajęła drugie miejsce w konkursie na najlepszą gospodynię domową w stolicy, Ty dostałeś worek oraz rękawice do trenowania boksu.
I zakochałeś się. Z wzajemnością.


Kiedy zadzwoniłam do Ciebie jak co wieczór, by ponarzekać na dyrektora Jackinsona oraz jego opryskliwe „ja”, a Ty jak zawsze mruknąłeś „Cześć, słońce”, wiedziałam, że Ją dzisiaj spotkałeś. Nawet nie udawałeś zaskoczonego moim natłokiem pytań: gdzie? kiedy? jak była ubrana? co mówiła? Odpowiadając nawet na to przedostatnie (‘Miała na sobie coś, co przypominało sukienkę. Zwiewne, długie i do ziemi.’) przekazałes mi wszystkie podstawowe informacje. Przebieg całej rozmowy poznałam dopiero po dłuższych namowach wymagających znanego już mi wysiłku.
Spotkałeś Ją, gdy wskazówki w Twoim Roleksie zbliżyły się do godziny trzynastej. Siedziałeś w Starbucksie w Chelsea, na głowie mając wciśnięta głęboko bejsbolówkę, chroniącą przed wścipskimi paparazzi i mniej spostrzegawczymi fanami. Na stoliku przy półokrągłej sofie leżał rulon zwiniętego arkusza nowych scen serialu obok prawie półlitrowego kubka z białej porcelany pełnego parującej kawy. Powiedziałeś, że Jej nie widziałeś, gdy zawróciła się przy przeszklonej witrynie i weszła do środka odnajdując Cię wzrokiem, ale czułeś obecność. I ten delikatny kwiatowy zapach perfum.

-         Kocham cię, Benjaminie. – drgnąłeś słysząc miękkość Jej głosu tuż przy sobie. Usiadła naprzeciwko nie odrywając od Ciebie wzroku. – Bardziej niż rodziców, grafikę i Iana. Ale chociaż myślę o tobie, gdy jestem z nim, nie umiem.
Nie wspomniałeś mi o tym, ale w wyobraźni widziałam uśmiech troskliwości wpełzający Ci na twarz.
-         Taylor, skarbie, wiem. Nauczyłem się kochać cię na odległość; kocham wtedy, gdy jesteś z nim. Nie potrafię tego nie robić. Nie musisz zrywać z Ianem, wystarczy, że dasz się kochać i będziesz kochać mnie.
-         Benjamin? – zapytała drżącym z poruszenia delikatnym głosikiem., czekając na gest, kolejne zdanie z Twojej strony potwierdzające rzeczywistość tych chwil.
-         Zawsze będę z tobą, Taylor.
Wstała, płynnie podnosząc się z czekoladowej sofy. Wyszła z kawiarni z uporządkowanym strumieniem myśli; swoimi ostatnimi słowami dałeś Jej pewność Twojego uczucia i komfort stawiania prawidłowych kroków w przyszłość. Upewniłeś Ją w przekonaniu, że jakąkolwiek decyzję by podjęła, każda z nich byłaby prawidłowa, zawsze uzyskałaby Twoją stuprocentową aprobatę.
Bo czymże jest miłość, jeśli nie bezinteresownym wsparciem drugiej osoby? – podsumowałam Twoją opowieść zanim dzwonek do drzwi nie przerwał nam rozmowy. Pożegnałam się pospiesznie, życząc Ci smacznych snów i proponując wspólny lunch następnego dnia, i pobiegłam przekręcić zamek w dębowych drzwiach. Po chwili moje osiemdziesięcioośmiometrowe mieszkanie wypełnił zapach piżmowej wody kolońskiej, a na szyi poczułam rozgrzewający dotyk warg.

I lot w kosmos stało się nieużyteczny jak większość produktów zajmujących miejsce w mojej lodówce. Cóż z nich, jeśli nigdy nie potrafiłam gotować? Cóż z lotu, jeśli wszystkie marzenia spełniły się same?

Kserokopiarka #4

 Siedziała na parapecie okna owinięta szczelnie ciemnoczerwonym prześcieradłem i obserwowała ludzi co chwila tworzących krótką kolejkę przed kioskiem z gazetami na Picadilly. Mówi się, że mężczyźni nie dostrzegają kolorów, ale Ty dobrze wiedziałeś, iż we, wszystkim co ciemne i intensywne było Jej do twarzy. W dłoniach delikatnych i smukłych, których dotyk śnił Ci się ostatniej nocy, gdy mówiłeś przez sen, grzała kubek z czarną mocną herbatą osłodzoną dwiema łyżeczkami cukru. Taką jak lubisz. Włosy koloru pszenicznego opadały delikatnie na ramiona zawijając się przy końcach, łaskocząc zarazem Jej gładkie od żurawinowego balsamu ciało.
 Kiedy później zahipnotyzowany opowiadałeś mi jak pięknie i zmysłowo wygląda w promieniach wschodzącego słońca, klnąc siebie w duchu zazdrościłam Jej oddania, pasji, którą widziałam w Twoich oczach na samo wspomnienie. Słowa płynęły z Twoich ust z taką lekkością, zakrapiane łagodną słodyczą tuż przed wydostaniem się w eter, że powoli przestawałam odróżniać jawę od snu, rzeczywistość od bajki. Ale czy cokolwiek z tego, co mówiłeś mogłoby być tylko wynikiem pobudzonej przez endorfiny wyobraźni? Bynajmniej, Ben. Ty Ją po prostu kochałeś.
   A Ona? Mój drogi, przepraszam Cię za tą głuchą chwilę zwątpienia w Jej uczucie do Ciebie, przez którą musiałam odseparować się od Twojej obecności na dwa długie tygodnie. Nawet nie wyobrażasz sobie jak wielką męczarnią okazał się pobyt u ciotki poza miastem. Dobrze wiesz jak nie znoszę wsi, zapachu świeżo wydojonego mleka i budzącego mnie o piątej rano koguta, którego zamiast  na płocie, wolałaym oglądać w rosole z dużymi okami tłuszczu. Czternaście dni przybierania na wadze pod wpływem smacznej, acz megakalorycznej diety cioci Lulu; wąchania mdlącego zapachu siana i oglądanie biegających świń z każdego okna domu było wystarczającą pokutą. Już więcej nie wątpiłam. Od czasu kiedy Cię zrozumiałam, gdy zostałam wtajemniczona w resztę, wypaliłam tysiące paczek papierosów, zjadłam dziesiątki kilogramów lazanii i wywąchałam setki lawendowych, relaksujących kadzidełek. I dopiero pod koniec kolejnego opakowania slimów zrozumiałam Jej bierność i pasywność, gdy Ian ściągał z niej kolejno granatową koktajlową sukienkę, koronkowy czarny stanik z wstążeczką między miseczkami i dopasowane kolorystycznie figi, by ujrzeć w pełni wszystkie jej kobiece walory. Ty wiedziałeś od początku:

Ona kochała Was obu.

A opuszczając miejsce na łóżku obok Niego pogrążonego w śnie i zamieniając je na zimny parapet okna powoli dojrzewała do Twojej miłości.


Ian pukał do Jej drzwi, kiedy tylko miał ochotę, co zdarzało się dwa – trzy razy w tygodniu. Chociaż nie mieszkał już z Nią przez półtora miesiąca, zawsze znalazł coś, czego Ona nie spakowała do walizki, kiedy w pośpiechu napędzanym rozpaczą pozbywała się z domu Jego rzeczy, a co mogło być pretekstem do „szybkiego numerku” w Jej sypialni. Taylor nie protestowała, gdy niósł Ją w ramionach z holu do sypialni i tu rzucał na łóżko. W gwałtownych ruchach rąk, kiedy pozbywał się z Niej resztek ubrania, w nienasyconym dotyku dłoni i namiętnych pocałunkach szukała Miłości, która niegdyś gościła w Ich sypialni. A przynajmniej Ona tak myślała. Jakaż była głupia i naiwna, myśląc, że amarantowe róże są oznaką uczucia i oddania. Tak naprawdę były osłoną, przykrywką przed nocnymi eskapadami pragnącego namiętności Iana, który każdą z nocy spędzał w innym łóżku, nie mając przy tym ani krzty wyrzutów sumienia.
Sama świadomość istnienia Ciebie gdzieś na drugim końcu miasta wzmacniała Ją od wewnątrz i kolistymi ruchami rozjaśniała umysł. Powoli zaczynało do Niej docierać to, co prawdziwe i nader oczywiste. Układanka składał się w całość łącząc się w części, ale nadal do całkowitego obrazu brakowało paru istotnych elementów.
Wiem, Ben, że bierne obserwowanie Jej poczynań bolało bardziej niż igła wbijana prosto w mięsień sercowy. Byłeś niesamowicie dzielny stojąc z boku i powstrzymując się przed zrobieniem czegokolwiek. Resztkami silnej woli odganiałeś od siebie ochotę przytulenia Jej do siebie, szepnięcia, że wszystko będzie dobrze; nerwy Twojej dłoni drgały zatrzymywane przez mózg przed wzięciem Jej za rękę. Zastanawiałam się, skąd brała się u Ciebie ta siła i pewność, że wszystko będzie dobrze?
Skąd czerpałeś wiarę nie dającą się podważyć żadnymi argumentami?
Gdybym Cię o to spytała, odpowiedziałbyś: z miłości, a ja lekceważąco prychnęłabym Ci w twarz. Ale ja nie wiedziałam czym ona naprawdę jest.

I nagle nastąpiło coś tak niespodziewanego, mimo że wyczekiwanego od dawna - niczym grzmot na czystym niebie, motyl błądzący wśród leśnych krzewów czy chaber samotnie kwitnący wśród żółci zbóż. Już wiedziała wszystko, co wiedzieć powinna. Co tkwiło w Niej od pamiętnej chwili na ulicy naprzeciwko McDonald’s. Uczucie do Iana, którego tak kurczowo się trzymała, była tylko mgiełką nie chcącą opuścić Jej pozbawionego szczęścia u boku drugiego człowieka umysłu. Autobus porannym kursem przejeżdżający przez ulicę, ten sam, który przerwał Wasze pierwsze spotkanie, zadziałał na Nią niczym porządny kopniak pobudzający do myślenia.
Wreszcie zrozumiała: Ty duszą i ciałem należałeś byłeś przy Niej. Bez zdrady, zazdrości i „cichych dni”. Nawet jeśli tylko myślami, czuła Twoją obecność tak mocno, jakbyś stał tuż obok.
A Ian?
W jednej chwili stał się wspomnieniem, przeszłością, o której nie chciała już myśleć. Pozbyła się go z głowy jednym pstryknięciem palców. Ale czy on zrobił to samo?

Kserokopiarka #3

Trzeci dzień

  Znów poczułeś to dziwne, charakterystyczne drgnięcie w żołądki, przypominające objawy niestrawności. Napadło Cię, gdy klaps początku kolejnej kręconej sceny rozszedł się po hali, a Ty otwierałeś usta, by wygłosić swoją kwestię. Cóż innego miałeś zrobić, jeśli nie opuścić biegiem plan. Pani reżyser wyrywająca sobie kępki farbowanych włosów z głowy, scenarzysta rozglądający się zdezorientowany po twarzach pozostałych aktorów i Twój manager z gałkami ocznymi zasłaniającymi pół twarzy byli intensywniej niż zaskoczeni. Obserwowali znikający w drzwiach kaptur Twojej kurtki, lecz żadne włókno mięśniowe ich ciała nie drgnęło, by Cię zatrzymać. Stali jak wcześniej, przytwierdzeni do podłogi tą samą niewidzialną siłą, która kazała Ci skręcić w prawo za bramą z niemieckich cegieł. Nie wiedziałam czy była to opatrzność losu, czy siostrzana wersja mocy zatrzymującej jedne wypadki, przyspieszającej drugie, że akurat tego dnia zaczęliście kręcić w plenerze. Wynieśliście się ze studia ze sztucznie tworzonym oświetleniem i kamera przeniosła się do podlondyńskiego liceum, gdzie rozgrywała się większa część akcji Twojego serialu.
Szedłeś w równomiernym tempie z głową opuszczoną na piersi. Nie raz, nie dwa ostrzegałam Cię przed skutkami wyraźnie zgarbionej postawy, którą sobie upodobałeś, lecz Ty sprytnie zmieniałeś temat. Nagle wyjątkowo zaczynały Cię interesować jasno świecące latarnie na Trafalgar Square i budki telefoniczne pokryte czerwoną emalią. Kiedy Ty trzeźwym okiem oceniałeś trwałość użytej farby, ja z nieobecnym spojrzeniem i papierosem zastygłym w ustach powoli topiłam się w otchłani swojej wyobraźni. Uważałeś, że jestem zbyt uczuciowa, by mieszkać w tej dzielnicy Londynu jaką była Chelsea. Miałeś rację, bo kto o w miarę zdrowych zmysłach jest zdolny zakrztusić się dymem z własnego papierosa, pisząc w myślach zakończenia ckliwych miłosnych historii? Nawet Twoja obecność zawsze pobudzająca do działania i gwałtownie przywracająca do rzeczywistości wystarczająco na mnie nie wpływała. Śmiałeś się, gdy na Twoje pytanie o czym tak intensywnie rozmyślam odpowiadałam, że o zakochanych z londyńskich ulic. O ironio, nie musiały minąć lata, byś stał się jednym z nich. Jednym z tych, którzy stojąc pod rozgwieżdżonym niebem krzyczą swoje imiona najgłośniej jak potrafią. Którzy biegają wśród kropel wiosennego deszczu trzymając się za ręce. Którzy całują się w bramie zapominając, że istnieje jutro.
Mój drogi, mogłam zaśmiać Ci się w twarz i powiedzieć, iż wiedziałam, że tak będzie. Mogłam z triumfującym uśmiechem oznajmić, że przegrałeś z samym sobą. Ze swoją złudną pewnością siebie i silną wolą, która jednak okazała się zbyt słaba. I zrobiłabym to, gdybyś to nie do mnie przychodził na wieczorną herbatę po ciężkim dniu na planie i nie dla mnie opowiadał o Victorze, który nazbyt gorliwie wykonuje obowiązki menedżerskie. Ktoś inny na moim miejscu z radością by To zrobił, sprawiając, że na jedną przełomową chwilę usta by Ci spierzchły z zażenowania, a Ty oszołomiony odwróciłbyś wzrok, aby już nigdy na mnie nie spojrzeć. Ale szybciej zobaczyłbyś mnie spacerującą na linie zawieszonej pomiędzy dwoma dwudziestometrowymi budynkami starającą się zlekceważyć dobijający się do drzwi zdrowego rozsądku lęk wysokości. Panicznie bałam się oszklonych wieżowców, niedostatecznie ogrodzonych balkonów i tarasów, co wiedziałeś, pomagając mi znaleźć przytulne mieszkanko na parterze, lecz jeszcze bardziej bałam się Twojego odrzucenia. Czy mógłbyś przetrwać beze mnie? Czy umiałabym żyć bez Ciebie, mój przyjacielu?
Ben, kochałeś Ją każdą myślą i gestem, każdym wypowiedzianym słowem. Miłość wodziła Cię za nos, a Ty ufałeś jej całym sobą, pozwalając się prowadzić w nieznane. Nie wiedziałeś jakie ma zamiary, czego od Ciebie oczekuje, lecz szedłeś do przodu stawiając pewnie stopy w czarnych Vansach na wypolerowanych przez przechodniów chodnikowych płytkach. Teraz już wiem, że to nie głupotę widziałam w Twoich oczach, ale niezachwianą pewność siebie.
Bo Ty od początku wiedziałeś czym jest miłość. Była Tobą i Nią. Autobusem, który ruszył prowadzony zielonym światłem; kawą, którą Ona rozlała w domu, myśląc o Tobie. Była Twoim pośpiechem, a Jej spokojem. I to ja okazałam się tą naiwną nimfomanką starając się zdefiniować słowami uczucie, jakie Ty znałeś na wskroś wiedząc, że jest piękniejsze niż najtrafniejsze wyrazy czy zdania. Żadne frazy nie były w stanie jej zinterpretować, posiadając zbyt niewielką siłę tworzenia emocji. Waszych emocji.

Podniosłeś głowę ukrytą pod czarnym daszkiem bejsbolówki w szachownicę. Niezrozumiała była dla mnie Twoja obawa przed wielbiącymi Cię fankami. Ukrywałeś się przed nimi jak mogłeś, nosząc bluzy z kapturem i czapki z daszkiem nasunięte niemal na oczy. Ale czasem nie doceniałeś zdolności nastolatek, których wyczulone na sławę zmysły znajdywały Cię za szkłami moich przeciwsłonecznych okularów. Jednak zakup „policjantek” z maksymalnie pociemnianymi szkłami był jednym z moich nielicznych trafionych pomysłów. Na palcach obu rąk mogłam zliczyć nagłe wypadki, w których ja i moje szarobure okulary modne w ubiegłym sezonie ratowały Ci może nie życie, ale swobodę. Walczyłam jak lwica, przypominając sobie wszystkie Twoje aktorskie wskazówki, by przekonać, o dziwo, pozbawione nawet cienia naiwności wielbicielki.
Rybko, nie wierzę, że nie umiesz rozpoznać swojego idola – mówiłam, rozsądnie udając oburzenie. Popatrz na jego zmarszczki. Czy Ben kiedykolwiek takie miał?
Nie – odpowiadałam sama sobie, oddychając z ulgą, gdy kołyszące się końskie ogony dziewczynek znikały za zakrętem. Nie burzyłeś się, nie kręciłeś niezadowolony nosem, gdy wymyślałam kolejne, coraz bardziej niedorzeczne wymówki. Ważne było tylko to, że na parę godzin miałeś spokój i słodką wolność.
Teraz, czekając aż zielone światło zabłyśnie na najwyższej lampie sygnalizacji świetlnej, nie zauważyłeś tej niespotykanej ciszy. Byłeś zbyt skoncentrowany, a zarazem rozbity na tysiące drobnych kawałeczków, by zwrócić uwagę na brak nastolatek z cyfrówkami. Żadna po drodze nie zaczepiła Cię prosząc o pamiątkowe zdjęcie, żadna nie zdzierała gardła okazując krzykiem swojego podniecenia. Zresztą, myślałam, gdy zdziwiony mi to relacjonowałeś, kto na Twoim miejscu zajmowałby się tak przyziemnymi sprawami?

Stała po drugiej stronie ulicy z wypisanym na twarzy uczuciem do Ciebie. Czekała cierpliwie aż pokonasz pasy trzema susami i znajdziesz się przy Niej. Kiedy stanąłeś naprzeciw, a Jej wzrok znalazł się na wysokości Twojego, czas znowu służył Wam swą pomocą, zatrzymując wskazówki Big Bena. Wiedziałeś, że marnujesz upływające sekundy, lecz w żaden sposób nie byłeś w stanie odwrócić wzroku od hipnotyzującej barwy Jej oczu. Mogłeś policzyć wszystkie piegi na nosie i policzkach, obrysować w wyobraźni kontur ust, lecz wolałeś bezsensownie studiować głębię źrenic. Co w nich widziałeś? Co zahipnotyzowało Cię na długie kilka minut?
Tego nie chciałeś mi powiedzieć. Mogłam jedynie przypuszczać, snuć domysły, tworząc w umyśle Jej portret. Ale byłam cierpliwa. Wiedziałam, że kiedyś przyjdzie Ta chwila i usiądziemy razem na tarasie z filiżankami capuccino w towarzystwie Księżyca. Ufałam Tobie jak Ty ufałeś mi zwierzając się ze wszystkiego, co zamknięte na klucz przed ciekawością obcych noszę w sobie. Zawsze byłeś dla mnie ważny, a moja egoistyczna natura potrzebowała butelki dobrego wina i paru paczek papierosów, by pogodzić się z istnieniem Jej. Z każdą porą dnia szło mi to lepiej, lecz czułam, że od perfekcji dzieli mnie jeszcze daleka droga. Zbyt daleka, by móc cieszyć się Twoim szczęściem, gdy stałeś naprzeciw Niej. Tak daleko, a jednak blisko. Byliście jednością; rozumieliście się spojrzeniami, porozumiewali oddechem. Twoje rozbiegane źrenice obejmowały Ją z czułością, delikatnością całowały po zaróżowionych policzkach i drżących malinowych ustach.

-         Nazywam się Benjamin – powiedziałeś, przerywając gęstą od niemych wyznań ciszę. Twój głos odbijając się od cząstek powietrza dotarł do Jej uszu, przyspieszając tętno w aorcie.
-               A ja Taylor – odpowiedziała Ci, a Ty powoli robiłeś się pewien, że Raj na Ziemi istnieje. Jej imię stało się jedynym właściwym w Twoim poczuciu wartości i odwrotnie. W uszach jeszcze brzęczał łagodny głos. Jak mogła stać taka spokojna, podczas gdy Ty dygotałeś mieszanką podniecenia i nerwów?
Literowałeś sobie Jej imię w myślach, czując ciepło rozlewające się po ciele. Kiedy powoli rozpływała się w tłumie Londyńczyków, wydawało Ci się, że nic lepszego niż Jej uśmiech nie może Ci się przytrafić. Jeszcze w domu otumaniony wsypywałeś ósmą łyżeczkę cukru do filiżanki z kawą. Mogłam Cię jednym szybkim szturchnięciem przywrócić do rzeczywistości, lecz czy miało to jakiś sens? Najważniejsze, że byłeś szczęśliwy, a ja cieszyłam się razem z Tobą. Czułam, że zrozumienie Ciebie nieubłaganie się zbliża, przeskakując przez płot Twojego domu.
    Moment. Czy tego właśnie chciałam?

Kserokopiarka #2

Drugi dzień

Narozrabiałeś w Jej życiu bardziej niż ośmioletni brat z nadmiarem zalegającej w komórkach energii. On tylko tłukł kryształy odziedziczone po babce, podczas gdy Ty wywołałeś na twarzy zapomniany uśmiech. To, co poczuła widząc Ciebie tam za autobusem było najbanalniejsze na świecie. Zbyt infantylne, by samej się do tego przyznać.
Czyżby Taylor Marie Graham się zakochała?
Miłość była dla Niej tematem tabu. Mogła rozmawiać o seksie, aborcji, śmierci, ale nie o niej. W przeszłości zakochiwała się średnio raz na dwa miesiące, a przynajmniej tak Jej się wydawało. W swoim platonicznym uczuciu wzdychała do blondwłosej gwiazdy męskiej drużyny piłki nożnej, klasowego prymusa czy rudego fana dowcipów Kaczora Donalda. Dopiero on, pojawiając się w Jej życiu w czerwonej czapce z logo osiedlowej pizzerii sprawił, że poczuła co to miłość. Poznała jej smak i zapach. Gdy Ją obejmował i obdarzał pocałunkami, wydawało Jej się, że jest dorosła. Przecież mieszkała we własnym lokum, pierwszy rok studiów miał się zacząć za miesiąc, a Ona zarobiła swoje pierwsze sto funtów, opiekując się dziećmi sąsiadki.
Ty byłeś inny. Nie wiedziała jak masz na imię, w wyobraźni nazywając Cię Tym Zza Autobusu, lecz była pewna, że jesteś Jej. Że czujesz to co ona. Parę sekund wystarczyło, by zakochać się w Tobie i zmusić swoje serce do szybszego bicia w nieregularnym rytmie. Przez Ciebie nie uważała na dzisiejszym wykładzie i jedynie dzięki pomocy Catherine – przyjaciółki nie spotkało jej czołowe zderzenie ze znakiem drogowym. Przez Ciebie zapomniała o wernisażu kolegi z grupy, spędzając popołudnie przed sztalugą. Namalowała Ciebie składającego się z trzech trójkątów i pięciu kwadratów. Kiedy później spoglądałeś na obraz nad stołem w kuchni, uśmiechałeś się do kubka i przekomarzając się pytałeś, którym trójkątem jest Twoja głowa. Ale to byłeś Ty od stóp do głów. Nie wymagała od odbiorców, by ze spojrzeniem ćwierćdolarówek chwalili jej talent, który powoli kształtował się z nieposkładanych puzzli. Chciała po prostu być w Tobie zakochana, co zaskakiwało ją bardziej niż tęcza po burzy. I była, nawet przy pocałunkach Iana z myślami na drugiej półkuli studiowała przyćmiony starością kolor Twojej bluzy z wczoraj.

*

Obserwując Cię z bezpiecznej odległości wysokiego krzesła po drugiej stronie stołu, powoli przekonywałam się, że nie wiem czym jest zakochanie. O ile wcześniej wydawało mi się, że nadzwyczaj dobrze znam ten stan, dopiero obraz Ciebie wyłaniającego się z oparów orzechowego cappucino wyprowadził mnie z błędu. Widziałeś, że uważnie studiuję każdy cal Twojej twarzy, lecz umyślnie udawałeś obojętność, chroniąc mnie przed rumieńcem, który ukradkiem wkradłby się na policzki. Nie wyczytałam z Twoich spierzchniętych od wiatru ust ani z nieogolonego zarostu nic, co od lat uznawałam za oznakę miłości. Nic w Twoim wyglądzie nie świadczyło o rozkosznym stanie zakochania, a jednak każdy kto na Ciebie spojrzał, nie potrzebował więcej niż kilku krótkich sekund, by stwierdzić, że wpadłeś w sidła tego, od czego tak stroniłeś. Równie dobrze mogłeś fluorescencyjnym flamastrem ozdobić swoje czoło napisem „Jestem zakochany”, a zabieg ten przyniósłby zgoła nieodmienny efekt. Ja z ciężkim sercem, ukrywając się przed Tobą jak brojące dziecko, wstawiłabym pośród wyrazy jeszcze jedno znaczące słowo tworząc zdanie o kompletnie różnym znaczeniu. „Jestem beznadziejnie zakochany” – tak określiłabym Twoje płonne uczucie, gdybyś nie był dla mnie tym, kim jesteś.
Minęła raptem doba, dokładnie dwadzieścia pięć godzin i dwa kwadranse od czasu, gdy Twoje serce gwałtownie przyspieszyło. W najkoszmarniejszych snach nie spodziewałeś się, że mogłabym spędzać bezsenne wieczory na myśleniu o tym, co takiego Ona ma w sobie. Czym zaczarowała Cię tak, iż zapomniałeś o swoich rygorystycznych postanowieniach ubiegłego Sylwestra. Pamiętasz jak wychylając duszkiem kieliszek szampana przy fajerwerkach rozświetlających zachmurzone niebo obiecywałeś sobie, że koniec z kobietami? Koniec ze związkami bez sensu, pozbawionymi kropli prawdziwej miłości. A jednak. Wystarczyła Ci sekunda, by pod Jej wpływem złamać wszystkie przykazania tak starannie ustalone w późny ranek pierwszego stycznia.
Dzisiejsza gwiaździsta noc była pierwszą i na pewno nie ostatnią, którą spędziłam na fotelu w cieniu fikusa, stojącego na parapecie. Blask słoneczny odbijający się od Księżyca usilnie próbował przedostać się pomiędzy zielonymi liśćmi, by mnie oślepić, a potem omamić. Byłam szybsza, przesuwając fotel w stronę koktajlowego stolika. Przy lunchu zauważyłeś moje sine wory pod oczami, których nie dało się zatuszować korektorem Vichy, i źrenice wielkości pestek słonecznika, które nie przypominały tych piwnych tęczówek błyszczących na zawołanie. Kiedy spytałeś, dlaczego nie spałam, wertując mój na wpół uśpiony mózg znalazłam odpowiedź w postaci paru niezrozumiałych mruknięć o zalegającej papierkowej pracy. O dziwo, przyjąłeś tę wymówkę spokojnie jak śnieg w środku zimy. Głupi, myślałam, jedyną papierkową robotą, jaką zajmowałam się poprzedniego wieczoru była instrukcja obsługi ciśnieniowego ekspresu do kawy, który kupiłeś mi na imieniny.
Czym Cię przyciągnęła?Co jest w Niej takiego, że zmusiła Twoje serce do odkurzenia zbierających się pokładów samotności?
Jedna noc nie wystarczyła, bym mogła zrozumieć. Dla mnie, typowej realistki w szaroburych okularach przeciwsłonecznych cała ta farsa była jedną wielką niedorzecznością. Snem, który usilnie próbowałeś zamienić w jawę.
-Ben – zwróciłam się do Ciebie, odstawiając pustą filiżankę w żółte geometryczne wzory na spodek. – Czy ty w ogóle wiesz jak się nazywa?
Odpowiedź przyszła sama w postaci Twojego nieobecnego spojrzenia z głupim uśmiechem.
No tak. Czy coś tak przyziemnego kiedykolwiek było ważne, stając w obliczu miłości?

Uważałeś, że nie, a kłótnia z Tobą była ostatnią rzeczą, jaką chciałam.

Kserokopiarka #1

Kiedyś powiedziałeś, że powinnam wydać książkę, opróżniając niedomykającą się już szufladę z nadmiarów moich przemyśleń przelanych na kartki papieru. Uznałam, że albo zbyt wiele czasu spędziłeś na planie zdjęciowym pracując w jasno świecącym słońcu, albo znów zmuszony przez agentkę opijałeś pokaz wiosennej kolekcji Ralpha Laurena. 
Pamiętam Twój oburzony wyraz twarzy i momentalnie zaznaczające się ze złości kości policzkowe, kiedy stwierdziłeś, że nie żartujesz. Uśmiech w jednej krótkiej chwili pojawił się na mojej zarumienionej od bezwzględnej sympatii twarzy i wróciłam do jedzenia pistacjowych lodów, które zdążyły już spłynąć mi po dłoni.A jednak Twoje słowa nie przestawały mi krążyć w zapełnionej już po brzegi niepotrzebnymi myślami głowie. Postanowiłam spróbować. Nie dla kariery, pieniędzy czy przyjemności rozdawania autografów,ale dla Ciebie.
Kiedyś powiedziałeś, że chcesz, by jeden z bezrobotnych pisarzy cierpiących na brak motywacji, spisał Twoją historię. By dobierając odpowiednio słowa przedstawił wzloty i upadki Prawdziwej Miłości. Chciałeś, żeby ludzie uwierzyli, że coś tak banalnego, jak sam to określiłeś, zdarza się w otaczającej nas szarej rzeczywistości. By nie zniechęcali się paroma niepowodzeniami, nieśmiertelnie wpisanymi w pulę sukcesu, świadomie rezygnując z własnego szczęścia. By nie poddając się ułudzie nie bali się stworzyć swojej własnej bajki.
Powiedziałeś, że trzeba nauczyć się ufać.
Już umiem. Ufam Tobie.
Ty stworzyłeś swoją bajkę.Cierpliwie dopisując słowo po słowie kreowałeś teraźniejszość. Obserwując Cię z bezpiecznego miejsca na fotelu przed kominkiem, zauważyłam, że wszystko miałeś przemyślane. Od początku do końca, od pierwszego spojrzenia do ostatniego uśmiechu. Zaskoczenie w Twoich oczach odnajdywałam tylko wtedy, gdy zamiast zapowiadanego słonecznego popołudnia deszcz kroplami odbijał się od barwnych parasoli.
Co z tego, że bolało? Że zanim osiągnąłeś apogeum, musiałeś przetrwać tajfun sprzecznych emocji burzących aurę spokoju?
Te błahe w porównaniu z finałem uczucia były tak normalne jak tęcza pojawiająca się na niebie po oświetlanym słońcem deszczu. Rozumiałeś wszystko, wiedząc, że nadejdzie Szczęście. 

Pierwszy dzień
Nie padało.Wręcz przeciwnie. Niebo jaśniało błękitną poświatą, wprawiając ludzi w stan miłego odrętwienia. Czerwone, błyszczące płaszcze przeciwdeszczowe na ulicach raziły Cię w oczy, a Ty kryłeś się przed oślepiającą barwą w cieniu kaptura bluzy założonej pod puchową kamizelką.Co robiłeś we wczesne sobotnie popołudnie w centrum Londynu? 
Nigdy nie pałałeś entuzjazmem, gdy proponowałam Ci wyjście „w miasto” jak w amerykańskich produkcjach i wydanie pięciu funtów na filiżankę czarnej herbaty z mlekiem. Rozumiałam Twoją zniesmaczona minę na myśl o przepychaniu się wśród tłumu awangardowych płaszczy, tłumacząc ją nadmiarem popularności. Z Twoich zamyślonych niebieskich oczu wyczytywałam zmęczenie zawodem, pasją, którą kochałeś. Byłam tolerancyjna, zresztą, czy mogłabym nie być? Witając Cię codziennie wyczerpanego po powrocie z planu zdjęciowego mogłam jedynie z troską przytakiwać na Twoje warunki. 
Najchętniej spakowałabym dwie pary Twoich bokserek, T-Shirta oraz jedną parę spodni do walizki i pojechała na lotnisko łapiąc najbliższy kurs. Płynny lot samolotu zawiózłby nas wprost na wakacje, których od dawna potrzebowałeś. Ale nie mogłam tego zrobić. Iskry pojawiające się w Twoim spojrzeniu rozbudzonym przez mocne espresso, kiedy opowiadałeś o scenach nakręconych podczas czternastu godzin pracy, przeskakiwały na mnie, przyspieszając bicie i tak rozszalałego serca.
Kiedy wyszedłeś z domu, nikogo już w nim nie było. Matka pojechała na umówioną wizytę u fryzjera, natomiast ojciec pracował nad kolejnym filmem. Jako doradca-bóstwo pomagał młodym adeptom filmówki nakręcić Oscarowe dzieło. Pożegnałeś się z Lorie – Waszą siwiejącą już pokojówką, dziękując jej za pyszne grzanki z twarożkiem oraz szczypiorkiem, i opuściłeś swoją podmiejską posiadłość. 
Gdybym zobaczyła Cię pędzącego samochodem peryferyjną drogą szybkiego ruchu, pomyślałabym, że powinnam odstawić papierosy. I zrobiłabym to już tego dnia, uważając, że moje przywidzenia przybierają na sile. Ty, jedenasta rano i centrum Londynu było rzadko spotykanym połączeniem.Ale jeszcze wtedy nie wiedziałam.Nie zdradziłeś się nawet słówkiem, gesty nic nie zwiastowały. W końcu byłeś zawodowym aktorem. Przyjmowanie umówionych wyrazów twarzy było dla Ciebie tak naturalne jak moje codzienne spacery do piekarni po świeże croissanty. Lecz nigdy nie grałeś w prawdziwym życiu. Twoje myśli były dla mnie niczym otwarta książka, mogłam z niej czytać do woli posyłając Ci jedno przelotne spojrzenie. 
Tym razem było inaczej. Umyślnie chowałeś się za wystudiowaną maską, nie chcąc się zdradzać. Wtedy nie rozumiałam.Czekałeś pod McDonaldem, niecierpliwie turlając po chodniku wyrzuconą zakrętkę od Sprite’a w butelce. Siedem minut. Za siedem minut miał narodzić się nowy świat.Nie wyglądałeś na osobę, która za około czterysta sekund ma zacząć nowe życie. Zielona bluza z kapturem, czarna puchówka i ciemne luźne dżinsy trzymające się na czarnym pasku nie świadczyły nawet o tym, że jesteś „gwiazdą”. Głęboki kaptur skutecznie ukrywał Twoją twarz w cieniu, chroniąc przed napadem wygłodniałych autografów fanek.Równo o jedenastej pięćdziesiąt dwa podniosłeś głowę. I wtedy Ją zauważyłeś. 
Szła drugą stroną ulicy nie stąpając, ale unosząc się nad chodnikiem. Pozornie podobna do ludzi przed i za nią, lecz całkiem inna. Piękniejsza, subtelniejsza, cudowna. Upajałeś się Jej widokiem, gdy mijała wystawy sklepowe. Czas umyślnie się zatrzymał, żebyś mógł zapamiętać każdy szczegół Jej wyglądu. Wiedziałeś, że miała na sobie brązowe lakierowane balerinki, wystającą spod kremowego płaszcza spódnicę w duże kwiaty, która okazała się sukienką; oraz brunatny beret na głowie. Pamiętałeś w jaki sposób wiatr rozwiewał Jej długie pszenicznego koloru włosy, a policzki rumieniły się od zimnego powietrza. Jak szare oczy błyszczały niewytłumaczalnym smutkiem.Ona, jakby czując Twoje spojrzenie na karku, odwróciła się w stronę witryny McDonalda. Poprzez odstępy między stojącymi w korku samochodami zauważyła Ciebie, bez cienia wstydu się w Nią wpatrującego. Wtedy się zatrzymała i wszystkie prawa fizyki straciły na znaczeniu. Wydawało Ci się, że znasz Ją od dawna. Że wiesz o Niej wszystko, czego Ona sama nawet nie przypuszczała.
Dlaczego do Niej nie podszedłeś? - pytałam. Dlaczego pozwoliłeś Jej odejść?Uśmiechałeś się wtedy nieobecnie, dłońmi przeczesując włosy i zmienionym od emocji głosem odpowiadałeś, że tak czułeś. Gdzieś głęboko w środku wiedziałeś, że jeśli nie pozwolisz Jej tamtego dnia zniknąć za autobusem, który gwałtownie ruszył do przodu, wszystko potoczy się inaczej.Dziwiłam się.Ale widząc tę pewność w Twoich oczach uznałam, że postąpiłeś dobrze.

Bo Szczęście Ci nie uciekło. Musiałeś po prostu pokazać, że na nie zasługujesz.