wtorek, 29 października 2013

Kserokopiarka #3

Trzeci dzień

  Znów poczułeś to dziwne, charakterystyczne drgnięcie w żołądki, przypominające objawy niestrawności. Napadło Cię, gdy klaps początku kolejnej kręconej sceny rozszedł się po hali, a Ty otwierałeś usta, by wygłosić swoją kwestię. Cóż innego miałeś zrobić, jeśli nie opuścić biegiem plan. Pani reżyser wyrywająca sobie kępki farbowanych włosów z głowy, scenarzysta rozglądający się zdezorientowany po twarzach pozostałych aktorów i Twój manager z gałkami ocznymi zasłaniającymi pół twarzy byli intensywniej niż zaskoczeni. Obserwowali znikający w drzwiach kaptur Twojej kurtki, lecz żadne włókno mięśniowe ich ciała nie drgnęło, by Cię zatrzymać. Stali jak wcześniej, przytwierdzeni do podłogi tą samą niewidzialną siłą, która kazała Ci skręcić w prawo za bramą z niemieckich cegieł. Nie wiedziałam czy była to opatrzność losu, czy siostrzana wersja mocy zatrzymującej jedne wypadki, przyspieszającej drugie, że akurat tego dnia zaczęliście kręcić w plenerze. Wynieśliście się ze studia ze sztucznie tworzonym oświetleniem i kamera przeniosła się do podlondyńskiego liceum, gdzie rozgrywała się większa część akcji Twojego serialu.
Szedłeś w równomiernym tempie z głową opuszczoną na piersi. Nie raz, nie dwa ostrzegałam Cię przed skutkami wyraźnie zgarbionej postawy, którą sobie upodobałeś, lecz Ty sprytnie zmieniałeś temat. Nagle wyjątkowo zaczynały Cię interesować jasno świecące latarnie na Trafalgar Square i budki telefoniczne pokryte czerwoną emalią. Kiedy Ty trzeźwym okiem oceniałeś trwałość użytej farby, ja z nieobecnym spojrzeniem i papierosem zastygłym w ustach powoli topiłam się w otchłani swojej wyobraźni. Uważałeś, że jestem zbyt uczuciowa, by mieszkać w tej dzielnicy Londynu jaką była Chelsea. Miałeś rację, bo kto o w miarę zdrowych zmysłach jest zdolny zakrztusić się dymem z własnego papierosa, pisząc w myślach zakończenia ckliwych miłosnych historii? Nawet Twoja obecność zawsze pobudzająca do działania i gwałtownie przywracająca do rzeczywistości wystarczająco na mnie nie wpływała. Śmiałeś się, gdy na Twoje pytanie o czym tak intensywnie rozmyślam odpowiadałam, że o zakochanych z londyńskich ulic. O ironio, nie musiały minąć lata, byś stał się jednym z nich. Jednym z tych, którzy stojąc pod rozgwieżdżonym niebem krzyczą swoje imiona najgłośniej jak potrafią. Którzy biegają wśród kropel wiosennego deszczu trzymając się za ręce. Którzy całują się w bramie zapominając, że istnieje jutro.
Mój drogi, mogłam zaśmiać Ci się w twarz i powiedzieć, iż wiedziałam, że tak będzie. Mogłam z triumfującym uśmiechem oznajmić, że przegrałeś z samym sobą. Ze swoją złudną pewnością siebie i silną wolą, która jednak okazała się zbyt słaba. I zrobiłabym to, gdybyś to nie do mnie przychodził na wieczorną herbatę po ciężkim dniu na planie i nie dla mnie opowiadał o Victorze, który nazbyt gorliwie wykonuje obowiązki menedżerskie. Ktoś inny na moim miejscu z radością by To zrobił, sprawiając, że na jedną przełomową chwilę usta by Ci spierzchły z zażenowania, a Ty oszołomiony odwróciłbyś wzrok, aby już nigdy na mnie nie spojrzeć. Ale szybciej zobaczyłbyś mnie spacerującą na linie zawieszonej pomiędzy dwoma dwudziestometrowymi budynkami starającą się zlekceważyć dobijający się do drzwi zdrowego rozsądku lęk wysokości. Panicznie bałam się oszklonych wieżowców, niedostatecznie ogrodzonych balkonów i tarasów, co wiedziałeś, pomagając mi znaleźć przytulne mieszkanko na parterze, lecz jeszcze bardziej bałam się Twojego odrzucenia. Czy mógłbyś przetrwać beze mnie? Czy umiałabym żyć bez Ciebie, mój przyjacielu?
Ben, kochałeś Ją każdą myślą i gestem, każdym wypowiedzianym słowem. Miłość wodziła Cię za nos, a Ty ufałeś jej całym sobą, pozwalając się prowadzić w nieznane. Nie wiedziałeś jakie ma zamiary, czego od Ciebie oczekuje, lecz szedłeś do przodu stawiając pewnie stopy w czarnych Vansach na wypolerowanych przez przechodniów chodnikowych płytkach. Teraz już wiem, że to nie głupotę widziałam w Twoich oczach, ale niezachwianą pewność siebie.
Bo Ty od początku wiedziałeś czym jest miłość. Była Tobą i Nią. Autobusem, który ruszył prowadzony zielonym światłem; kawą, którą Ona rozlała w domu, myśląc o Tobie. Była Twoim pośpiechem, a Jej spokojem. I to ja okazałam się tą naiwną nimfomanką starając się zdefiniować słowami uczucie, jakie Ty znałeś na wskroś wiedząc, że jest piękniejsze niż najtrafniejsze wyrazy czy zdania. Żadne frazy nie były w stanie jej zinterpretować, posiadając zbyt niewielką siłę tworzenia emocji. Waszych emocji.

Podniosłeś głowę ukrytą pod czarnym daszkiem bejsbolówki w szachownicę. Niezrozumiała była dla mnie Twoja obawa przed wielbiącymi Cię fankami. Ukrywałeś się przed nimi jak mogłeś, nosząc bluzy z kapturem i czapki z daszkiem nasunięte niemal na oczy. Ale czasem nie doceniałeś zdolności nastolatek, których wyczulone na sławę zmysły znajdywały Cię za szkłami moich przeciwsłonecznych okularów. Jednak zakup „policjantek” z maksymalnie pociemnianymi szkłami był jednym z moich nielicznych trafionych pomysłów. Na palcach obu rąk mogłam zliczyć nagłe wypadki, w których ja i moje szarobure okulary modne w ubiegłym sezonie ratowały Ci może nie życie, ale swobodę. Walczyłam jak lwica, przypominając sobie wszystkie Twoje aktorskie wskazówki, by przekonać, o dziwo, pozbawione nawet cienia naiwności wielbicielki.
Rybko, nie wierzę, że nie umiesz rozpoznać swojego idola – mówiłam, rozsądnie udając oburzenie. Popatrz na jego zmarszczki. Czy Ben kiedykolwiek takie miał?
Nie – odpowiadałam sama sobie, oddychając z ulgą, gdy kołyszące się końskie ogony dziewczynek znikały za zakrętem. Nie burzyłeś się, nie kręciłeś niezadowolony nosem, gdy wymyślałam kolejne, coraz bardziej niedorzeczne wymówki. Ważne było tylko to, że na parę godzin miałeś spokój i słodką wolność.
Teraz, czekając aż zielone światło zabłyśnie na najwyższej lampie sygnalizacji świetlnej, nie zauważyłeś tej niespotykanej ciszy. Byłeś zbyt skoncentrowany, a zarazem rozbity na tysiące drobnych kawałeczków, by zwrócić uwagę na brak nastolatek z cyfrówkami. Żadna po drodze nie zaczepiła Cię prosząc o pamiątkowe zdjęcie, żadna nie zdzierała gardła okazując krzykiem swojego podniecenia. Zresztą, myślałam, gdy zdziwiony mi to relacjonowałeś, kto na Twoim miejscu zajmowałby się tak przyziemnymi sprawami?

Stała po drugiej stronie ulicy z wypisanym na twarzy uczuciem do Ciebie. Czekała cierpliwie aż pokonasz pasy trzema susami i znajdziesz się przy Niej. Kiedy stanąłeś naprzeciw, a Jej wzrok znalazł się na wysokości Twojego, czas znowu służył Wam swą pomocą, zatrzymując wskazówki Big Bena. Wiedziałeś, że marnujesz upływające sekundy, lecz w żaden sposób nie byłeś w stanie odwrócić wzroku od hipnotyzującej barwy Jej oczu. Mogłeś policzyć wszystkie piegi na nosie i policzkach, obrysować w wyobraźni kontur ust, lecz wolałeś bezsensownie studiować głębię źrenic. Co w nich widziałeś? Co zahipnotyzowało Cię na długie kilka minut?
Tego nie chciałeś mi powiedzieć. Mogłam jedynie przypuszczać, snuć domysły, tworząc w umyśle Jej portret. Ale byłam cierpliwa. Wiedziałam, że kiedyś przyjdzie Ta chwila i usiądziemy razem na tarasie z filiżankami capuccino w towarzystwie Księżyca. Ufałam Tobie jak Ty ufałeś mi zwierzając się ze wszystkiego, co zamknięte na klucz przed ciekawością obcych noszę w sobie. Zawsze byłeś dla mnie ważny, a moja egoistyczna natura potrzebowała butelki dobrego wina i paru paczek papierosów, by pogodzić się z istnieniem Jej. Z każdą porą dnia szło mi to lepiej, lecz czułam, że od perfekcji dzieli mnie jeszcze daleka droga. Zbyt daleka, by móc cieszyć się Twoim szczęściem, gdy stałeś naprzeciw Niej. Tak daleko, a jednak blisko. Byliście jednością; rozumieliście się spojrzeniami, porozumiewali oddechem. Twoje rozbiegane źrenice obejmowały Ją z czułością, delikatnością całowały po zaróżowionych policzkach i drżących malinowych ustach.

-         Nazywam się Benjamin – powiedziałeś, przerywając gęstą od niemych wyznań ciszę. Twój głos odbijając się od cząstek powietrza dotarł do Jej uszu, przyspieszając tętno w aorcie.
-               A ja Taylor – odpowiedziała Ci, a Ty powoli robiłeś się pewien, że Raj na Ziemi istnieje. Jej imię stało się jedynym właściwym w Twoim poczuciu wartości i odwrotnie. W uszach jeszcze brzęczał łagodny głos. Jak mogła stać taka spokojna, podczas gdy Ty dygotałeś mieszanką podniecenia i nerwów?
Literowałeś sobie Jej imię w myślach, czując ciepło rozlewające się po ciele. Kiedy powoli rozpływała się w tłumie Londyńczyków, wydawało Ci się, że nic lepszego niż Jej uśmiech nie może Ci się przytrafić. Jeszcze w domu otumaniony wsypywałeś ósmą łyżeczkę cukru do filiżanki z kawą. Mogłam Cię jednym szybkim szturchnięciem przywrócić do rzeczywistości, lecz czy miało to jakiś sens? Najważniejsze, że byłeś szczęśliwy, a ja cieszyłam się razem z Tobą. Czułam, że zrozumienie Ciebie nieubłaganie się zbliża, przeskakując przez płot Twojego domu.
    Moment. Czy tego właśnie chciałam?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz