wtorek, 29 października 2013

Kserokopiarka #6


  Ben, kochany, możliwe, że okazałam się zbyt głęboką hipokrytką i egoistką, co czasem ujawniało się jako kolejna negatywna cecha mojej osobowości, ale przedstawiając Ci Samuela liczyłam co najmniej na jeden niewielki gest zrozumienia mojego zadowolenia. I nie chodzi tu bynajmniej o Twoją postawę wobec niego, bo, jak zwykle, wykazałeś się wrodzonym dobrym wychowaniem, uściskując mu rękę i wymieniając kilka zdawkowych słów, ale o radość z mojej radości. Współodczuwanie mojego szczęścia. To prawda, uśmiechnąłeś się wręczając nam przy wejściu butelkę wytrawnego białego wina, a potem na powitanie objąłeś mnie nadzwyczaj mocno, ale w tych z pozoru zwyczajnych gestach brakowało Ci wiarygodności. Tak, Ty jako znakomity aktor nie potrafiłeś zagrać entuzjazmu. Prócz tego, naiwnie spodziewałeś się, że ja uwierzę w szczerość Twoich słów i gestów.
Ben, kto lepiej niż ja odczytywał Twoje nastroje i humory? Kto trafniej odgadywał myśli?
Kiedy w towarzystwie płynącego z głośników radioodtwarzacza Vivaldiego zasiedliśmy do kolacji, niemal po omacku wkładając do ust kolejne kęsy grillowanego łososia w koperkowym sosie, intensywnie się w Ciebie wpatrywałam. Miałeś przerażająco ciemne wory pod oczami, a cera emanowała wspomnieniami nieprzespanych nocy. Mimo że teraz Twoja broda i policzki były nieskazitelnie gładkie, byłam pewna, że ogoliłeś się specjalnie na tę okazję i jeszcze po południu jasnobrązowy zarost pokrywał Twoją twarz.
Co doprowadziło Cię do tego stanu przez trzy dni mojej nieobecności?
Nie wiedziałam.
Wydawałeś się nie zauważać mojego wzroku skupionego na sobie. W aspekcie udawania obojętności nadal byłeś mistrzem. Potrafiłeś skupić się na infantylnie błahych rzeczach, jak wybieranie resztek puddingu z salaterki w tym wypadku, by uniknąć nieprzyjemnego mrowienia na karku pod wpływem wzroku natrętnego obserwatora. Trwałeś tak długo, póki Samuel wysłany przeze mnie po czekoladowy sos do lodów nie zamknął za sobą frontowych drzwi, a ja niemal siłą nie zmusiłam Cię do spojrzenia w moją stronę. I mimo że próbowałam najróżniejszych sposobów, żeby zmusić Cię do mówienia, porywając się nawet na drobny szantaż, Ty milczałeś jak zaklęty.
A ja zaczynałam obwiniać siebie.
Przez telefon powinnam poznać, że Twój ochrypły głos nie jest skutkiem drobnego przeziębienia, jak mnie sam zapewniałeś, a czegoś, co przez ostatnie parę dni – gdy ja poznawałam smaki męskiego ciała we Włoszech – spędzało Ci sen z powiek. Dopiero, gdy przysnułeś się do mnie tego wieczora, zrozumiałam swój nietakt. I mogłam tylko przypuszczać, że chodziło o Nią.
Benjamin, nawet nie wyobrażasz sobie jak źle czułam się z tym, że ten okropny dla Ciebie czas spędziłam z Samuelem. Kiedy powiedziałam to samo Tobie podczas jego chwilowej nieobecności, zdenerwowany puknąłeś mnie w czoło. Miałeś chłodną, zesztywniałą dłoń.
Jak w ogóle mogłam tak myśleć? – zarzucałeś mi.
Gniew na mnie był pierwszym obrazem, który ujrzałam w nabiegłych krwią od braku snu oczach; byłam usatysfakcjonowana. Milczenie zastąpił potok słów. Mówiłeś o nim i o mnie; karmiłeś informacjami, zarzucałeś spostrzeżeniami, których nie dane mi było dojrzeć. Znowu egoizm wziął górę i odpłynęłam unoszona falami Twoich zdań sześć dni wstecz.

Samuel miał trzydzieści jeden lat i piękne piwne oczy pod osłoną czarnych rzęs. Poznałam go sześć dni temu w warzywniaku pod moim domem, dokąd w kapciach, dresie i z przetłuszczonymi włosami wyskoczyłam po kolbę kukurydzy. On stał przy kasie i płacił za kilogram jabłek. Wychodząc napomknął z czarującym uśmiechem, że podobają mu się moje kapcie-świnki, a dziesięć minut później wylądowaliśmy w jego łóżku. Mieszkał parę domów dalej ode mnie, a ja ani razu go nie spotkałam. Przekomarzał się ze mną całując moje nagie ramiona, że nic dziwnego iż nie zwróciłam na niego uwagi, mając za sąsiada sobowtóra Brada Pitta. Wtedy dowiedział się, że wbrew stereotypowym upodobaniom Brytyjek gustuję raczej w George’u Clooneyu, który przypominał go bardziej niż ktokolwiek inny. Dzień później po kolacji ze śniadaniem wylecieliśmy do Rzymu w jego służbową podróż.
Czy to była miłość? Zgrzeszyłabym tak mówiąc; ani on, ani ja nie kochaliśmy się tak, jak Ty kochałeś Taylor, a Ona Ciebie. Brakowało nam Waszej bezpretensjonalności, niewinności i czystości uczucia. U Was Miłość po prostu istniała. Bez zbędnych pytań i odpowiedzi, upiększających gestów i słów. Porozumiewaliście się spojrzeniami, uśmiechy peszyły Was oboje; Wasze uczucie było tak nieskazitelne, że wydawała się nie istnieć naprawdę. Wydawała się być tylko i aż snem
Przerwałam nagle moją opowieść wytrącona powiewem wiatru z uchylonego okna. Odruchowo spojrzałam w Twoją stronę: stałeś nieruchomo wpatrując się w słuchawkę mojego telefonu.

I wtedy telefon zadzwonił.

Jego ostry dźwięk spłoszył ciszę, która panowała w mieszkaniu po tym, jak płyta Vivaldiego dobiegła końca, i zagłuszył szczęk otwieranych drzwi. Spontanicznie rzuciłam się Samowi na szyję, wtulając twarz w kołnierzyk pachnącej piżmowymi perfumami koszuli. Gdy weszliśmy z powrotem do pokoju, mimowolnie cofnęłam się następując botkiem na stopę mężczyzny. Nawet nie drgnął z bólu. Razem ze mną zdezorientowany wpatrywał się w Twój szeroki uśmiech i błyszczące radością oczy. Nie wypuszczając słuchawki z dłoni uśmiechałeś się do siebie, roztaczając w pokoju aurę szczęścia, która szybko przegoniła obecne tu jeszcze przed momentem grobowe myśli. Nie musiałeś mówić, kto dzwonił i co powiedział. Ja wiedziałam i  w nabiegłym euforią milczeniu patrzyłam jak odkładasz słuchawkę na miejsce i w pośpiechu wybiegasz z domu trzaskając drzwiami.
Potem jakby nigdy nic zasiedliśmy z Samuelem do deseru. Wieczór trwał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz