wtorek, 29 października 2013

Kserokopiarka #4

 Siedziała na parapecie okna owinięta szczelnie ciemnoczerwonym prześcieradłem i obserwowała ludzi co chwila tworzących krótką kolejkę przed kioskiem z gazetami na Picadilly. Mówi się, że mężczyźni nie dostrzegają kolorów, ale Ty dobrze wiedziałeś, iż we, wszystkim co ciemne i intensywne było Jej do twarzy. W dłoniach delikatnych i smukłych, których dotyk śnił Ci się ostatniej nocy, gdy mówiłeś przez sen, grzała kubek z czarną mocną herbatą osłodzoną dwiema łyżeczkami cukru. Taką jak lubisz. Włosy koloru pszenicznego opadały delikatnie na ramiona zawijając się przy końcach, łaskocząc zarazem Jej gładkie od żurawinowego balsamu ciało.
 Kiedy później zahipnotyzowany opowiadałeś mi jak pięknie i zmysłowo wygląda w promieniach wschodzącego słońca, klnąc siebie w duchu zazdrościłam Jej oddania, pasji, którą widziałam w Twoich oczach na samo wspomnienie. Słowa płynęły z Twoich ust z taką lekkością, zakrapiane łagodną słodyczą tuż przed wydostaniem się w eter, że powoli przestawałam odróżniać jawę od snu, rzeczywistość od bajki. Ale czy cokolwiek z tego, co mówiłeś mogłoby być tylko wynikiem pobudzonej przez endorfiny wyobraźni? Bynajmniej, Ben. Ty Ją po prostu kochałeś.
   A Ona? Mój drogi, przepraszam Cię za tą głuchą chwilę zwątpienia w Jej uczucie do Ciebie, przez którą musiałam odseparować się od Twojej obecności na dwa długie tygodnie. Nawet nie wyobrażasz sobie jak wielką męczarnią okazał się pobyt u ciotki poza miastem. Dobrze wiesz jak nie znoszę wsi, zapachu świeżo wydojonego mleka i budzącego mnie o piątej rano koguta, którego zamiast  na płocie, wolałaym oglądać w rosole z dużymi okami tłuszczu. Czternaście dni przybierania na wadze pod wpływem smacznej, acz megakalorycznej diety cioci Lulu; wąchania mdlącego zapachu siana i oglądanie biegających świń z każdego okna domu było wystarczającą pokutą. Już więcej nie wątpiłam. Od czasu kiedy Cię zrozumiałam, gdy zostałam wtajemniczona w resztę, wypaliłam tysiące paczek papierosów, zjadłam dziesiątki kilogramów lazanii i wywąchałam setki lawendowych, relaksujących kadzidełek. I dopiero pod koniec kolejnego opakowania slimów zrozumiałam Jej bierność i pasywność, gdy Ian ściągał z niej kolejno granatową koktajlową sukienkę, koronkowy czarny stanik z wstążeczką między miseczkami i dopasowane kolorystycznie figi, by ujrzeć w pełni wszystkie jej kobiece walory. Ty wiedziałeś od początku:

Ona kochała Was obu.

A opuszczając miejsce na łóżku obok Niego pogrążonego w śnie i zamieniając je na zimny parapet okna powoli dojrzewała do Twojej miłości.


Ian pukał do Jej drzwi, kiedy tylko miał ochotę, co zdarzało się dwa – trzy razy w tygodniu. Chociaż nie mieszkał już z Nią przez półtora miesiąca, zawsze znalazł coś, czego Ona nie spakowała do walizki, kiedy w pośpiechu napędzanym rozpaczą pozbywała się z domu Jego rzeczy, a co mogło być pretekstem do „szybkiego numerku” w Jej sypialni. Taylor nie protestowała, gdy niósł Ją w ramionach z holu do sypialni i tu rzucał na łóżko. W gwałtownych ruchach rąk, kiedy pozbywał się z Niej resztek ubrania, w nienasyconym dotyku dłoni i namiętnych pocałunkach szukała Miłości, która niegdyś gościła w Ich sypialni. A przynajmniej Ona tak myślała. Jakaż była głupia i naiwna, myśląc, że amarantowe róże są oznaką uczucia i oddania. Tak naprawdę były osłoną, przykrywką przed nocnymi eskapadami pragnącego namiętności Iana, który każdą z nocy spędzał w innym łóżku, nie mając przy tym ani krzty wyrzutów sumienia.
Sama świadomość istnienia Ciebie gdzieś na drugim końcu miasta wzmacniała Ją od wewnątrz i kolistymi ruchami rozjaśniała umysł. Powoli zaczynało do Niej docierać to, co prawdziwe i nader oczywiste. Układanka składał się w całość łącząc się w części, ale nadal do całkowitego obrazu brakowało paru istotnych elementów.
Wiem, Ben, że bierne obserwowanie Jej poczynań bolało bardziej niż igła wbijana prosto w mięsień sercowy. Byłeś niesamowicie dzielny stojąc z boku i powstrzymując się przed zrobieniem czegokolwiek. Resztkami silnej woli odganiałeś od siebie ochotę przytulenia Jej do siebie, szepnięcia, że wszystko będzie dobrze; nerwy Twojej dłoni drgały zatrzymywane przez mózg przed wzięciem Jej za rękę. Zastanawiałam się, skąd brała się u Ciebie ta siła i pewność, że wszystko będzie dobrze?
Skąd czerpałeś wiarę nie dającą się podważyć żadnymi argumentami?
Gdybym Cię o to spytała, odpowiedziałbyś: z miłości, a ja lekceważąco prychnęłabym Ci w twarz. Ale ja nie wiedziałam czym ona naprawdę jest.

I nagle nastąpiło coś tak niespodziewanego, mimo że wyczekiwanego od dawna - niczym grzmot na czystym niebie, motyl błądzący wśród leśnych krzewów czy chaber samotnie kwitnący wśród żółci zbóż. Już wiedziała wszystko, co wiedzieć powinna. Co tkwiło w Niej od pamiętnej chwili na ulicy naprzeciwko McDonald’s. Uczucie do Iana, którego tak kurczowo się trzymała, była tylko mgiełką nie chcącą opuścić Jej pozbawionego szczęścia u boku drugiego człowieka umysłu. Autobus porannym kursem przejeżdżający przez ulicę, ten sam, który przerwał Wasze pierwsze spotkanie, zadziałał na Nią niczym porządny kopniak pobudzający do myślenia.
Wreszcie zrozumiała: Ty duszą i ciałem należałeś byłeś przy Niej. Bez zdrady, zazdrości i „cichych dni”. Nawet jeśli tylko myślami, czuła Twoją obecność tak mocno, jakbyś stał tuż obok.
A Ian?
W jednej chwili stał się wspomnieniem, przeszłością, o której nie chciała już myśleć. Pozbyła się go z głowy jednym pstryknięciem palców. Ale czy on zrobił to samo?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz