wtorek, 29 października 2013

Kserokopiarka #1

Kiedyś powiedziałeś, że powinnam wydać książkę, opróżniając niedomykającą się już szufladę z nadmiarów moich przemyśleń przelanych na kartki papieru. Uznałam, że albo zbyt wiele czasu spędziłeś na planie zdjęciowym pracując w jasno świecącym słońcu, albo znów zmuszony przez agentkę opijałeś pokaz wiosennej kolekcji Ralpha Laurena. 
Pamiętam Twój oburzony wyraz twarzy i momentalnie zaznaczające się ze złości kości policzkowe, kiedy stwierdziłeś, że nie żartujesz. Uśmiech w jednej krótkiej chwili pojawił się na mojej zarumienionej od bezwzględnej sympatii twarzy i wróciłam do jedzenia pistacjowych lodów, które zdążyły już spłynąć mi po dłoni.A jednak Twoje słowa nie przestawały mi krążyć w zapełnionej już po brzegi niepotrzebnymi myślami głowie. Postanowiłam spróbować. Nie dla kariery, pieniędzy czy przyjemności rozdawania autografów,ale dla Ciebie.
Kiedyś powiedziałeś, że chcesz, by jeden z bezrobotnych pisarzy cierpiących na brak motywacji, spisał Twoją historię. By dobierając odpowiednio słowa przedstawił wzloty i upadki Prawdziwej Miłości. Chciałeś, żeby ludzie uwierzyli, że coś tak banalnego, jak sam to określiłeś, zdarza się w otaczającej nas szarej rzeczywistości. By nie zniechęcali się paroma niepowodzeniami, nieśmiertelnie wpisanymi w pulę sukcesu, świadomie rezygnując z własnego szczęścia. By nie poddając się ułudzie nie bali się stworzyć swojej własnej bajki.
Powiedziałeś, że trzeba nauczyć się ufać.
Już umiem. Ufam Tobie.
Ty stworzyłeś swoją bajkę.Cierpliwie dopisując słowo po słowie kreowałeś teraźniejszość. Obserwując Cię z bezpiecznego miejsca na fotelu przed kominkiem, zauważyłam, że wszystko miałeś przemyślane. Od początku do końca, od pierwszego spojrzenia do ostatniego uśmiechu. Zaskoczenie w Twoich oczach odnajdywałam tylko wtedy, gdy zamiast zapowiadanego słonecznego popołudnia deszcz kroplami odbijał się od barwnych parasoli.
Co z tego, że bolało? Że zanim osiągnąłeś apogeum, musiałeś przetrwać tajfun sprzecznych emocji burzących aurę spokoju?
Te błahe w porównaniu z finałem uczucia były tak normalne jak tęcza pojawiająca się na niebie po oświetlanym słońcem deszczu. Rozumiałeś wszystko, wiedząc, że nadejdzie Szczęście. 

Pierwszy dzień
Nie padało.Wręcz przeciwnie. Niebo jaśniało błękitną poświatą, wprawiając ludzi w stan miłego odrętwienia. Czerwone, błyszczące płaszcze przeciwdeszczowe na ulicach raziły Cię w oczy, a Ty kryłeś się przed oślepiającą barwą w cieniu kaptura bluzy założonej pod puchową kamizelką.Co robiłeś we wczesne sobotnie popołudnie w centrum Londynu? 
Nigdy nie pałałeś entuzjazmem, gdy proponowałam Ci wyjście „w miasto” jak w amerykańskich produkcjach i wydanie pięciu funtów na filiżankę czarnej herbaty z mlekiem. Rozumiałam Twoją zniesmaczona minę na myśl o przepychaniu się wśród tłumu awangardowych płaszczy, tłumacząc ją nadmiarem popularności. Z Twoich zamyślonych niebieskich oczu wyczytywałam zmęczenie zawodem, pasją, którą kochałeś. Byłam tolerancyjna, zresztą, czy mogłabym nie być? Witając Cię codziennie wyczerpanego po powrocie z planu zdjęciowego mogłam jedynie z troską przytakiwać na Twoje warunki. 
Najchętniej spakowałabym dwie pary Twoich bokserek, T-Shirta oraz jedną parę spodni do walizki i pojechała na lotnisko łapiąc najbliższy kurs. Płynny lot samolotu zawiózłby nas wprost na wakacje, których od dawna potrzebowałeś. Ale nie mogłam tego zrobić. Iskry pojawiające się w Twoim spojrzeniu rozbudzonym przez mocne espresso, kiedy opowiadałeś o scenach nakręconych podczas czternastu godzin pracy, przeskakiwały na mnie, przyspieszając bicie i tak rozszalałego serca.
Kiedy wyszedłeś z domu, nikogo już w nim nie było. Matka pojechała na umówioną wizytę u fryzjera, natomiast ojciec pracował nad kolejnym filmem. Jako doradca-bóstwo pomagał młodym adeptom filmówki nakręcić Oscarowe dzieło. Pożegnałeś się z Lorie – Waszą siwiejącą już pokojówką, dziękując jej za pyszne grzanki z twarożkiem oraz szczypiorkiem, i opuściłeś swoją podmiejską posiadłość. 
Gdybym zobaczyła Cię pędzącego samochodem peryferyjną drogą szybkiego ruchu, pomyślałabym, że powinnam odstawić papierosy. I zrobiłabym to już tego dnia, uważając, że moje przywidzenia przybierają na sile. Ty, jedenasta rano i centrum Londynu było rzadko spotykanym połączeniem.Ale jeszcze wtedy nie wiedziałam.Nie zdradziłeś się nawet słówkiem, gesty nic nie zwiastowały. W końcu byłeś zawodowym aktorem. Przyjmowanie umówionych wyrazów twarzy było dla Ciebie tak naturalne jak moje codzienne spacery do piekarni po świeże croissanty. Lecz nigdy nie grałeś w prawdziwym życiu. Twoje myśli były dla mnie niczym otwarta książka, mogłam z niej czytać do woli posyłając Ci jedno przelotne spojrzenie. 
Tym razem było inaczej. Umyślnie chowałeś się za wystudiowaną maską, nie chcąc się zdradzać. Wtedy nie rozumiałam.Czekałeś pod McDonaldem, niecierpliwie turlając po chodniku wyrzuconą zakrętkę od Sprite’a w butelce. Siedem minut. Za siedem minut miał narodzić się nowy świat.Nie wyglądałeś na osobę, która za około czterysta sekund ma zacząć nowe życie. Zielona bluza z kapturem, czarna puchówka i ciemne luźne dżinsy trzymające się na czarnym pasku nie świadczyły nawet o tym, że jesteś „gwiazdą”. Głęboki kaptur skutecznie ukrywał Twoją twarz w cieniu, chroniąc przed napadem wygłodniałych autografów fanek.Równo o jedenastej pięćdziesiąt dwa podniosłeś głowę. I wtedy Ją zauważyłeś. 
Szła drugą stroną ulicy nie stąpając, ale unosząc się nad chodnikiem. Pozornie podobna do ludzi przed i za nią, lecz całkiem inna. Piękniejsza, subtelniejsza, cudowna. Upajałeś się Jej widokiem, gdy mijała wystawy sklepowe. Czas umyślnie się zatrzymał, żebyś mógł zapamiętać każdy szczegół Jej wyglądu. Wiedziałeś, że miała na sobie brązowe lakierowane balerinki, wystającą spod kremowego płaszcza spódnicę w duże kwiaty, która okazała się sukienką; oraz brunatny beret na głowie. Pamiętałeś w jaki sposób wiatr rozwiewał Jej długie pszenicznego koloru włosy, a policzki rumieniły się od zimnego powietrza. Jak szare oczy błyszczały niewytłumaczalnym smutkiem.Ona, jakby czując Twoje spojrzenie na karku, odwróciła się w stronę witryny McDonalda. Poprzez odstępy między stojącymi w korku samochodami zauważyła Ciebie, bez cienia wstydu się w Nią wpatrującego. Wtedy się zatrzymała i wszystkie prawa fizyki straciły na znaczeniu. Wydawało Ci się, że znasz Ją od dawna. Że wiesz o Niej wszystko, czego Ona sama nawet nie przypuszczała.
Dlaczego do Niej nie podszedłeś? - pytałam. Dlaczego pozwoliłeś Jej odejść?Uśmiechałeś się wtedy nieobecnie, dłońmi przeczesując włosy i zmienionym od emocji głosem odpowiadałeś, że tak czułeś. Gdzieś głęboko w środku wiedziałeś, że jeśli nie pozwolisz Jej tamtego dnia zniknąć za autobusem, który gwałtownie ruszył do przodu, wszystko potoczy się inaczej.Dziwiłam się.Ale widząc tę pewność w Twoich oczach uznałam, że postąpiłeś dobrze.

Bo Szczęście Ci nie uciekło. Musiałeś po prostu pokazać, że na nie zasługujesz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz