wtorek, 29 października 2013

Kserokopiarka #5

  Pamiętasz jak kiedyś powiedziałam Ci, że chcę polecieć w kosmos? Był wtedy upalny letni dzień, niebo pozbawione chmur fosforyzowało jaskrawym lazurem. Żar sączył się z góry na ludzi idących do pracy w swoich granatowych garniturach, żakietach i zaciśniętych pod szyję krawatach. Leżeliśmy na hamaku przeciwnie do siebie i sączyliśmy przez słomki lemoniadę, której moja mama zrobiła zapasy w spiżarce po obejrzeniu prognozy pogody na najbliższe dni. Nie zapowiadali chłodniejszych przedpołudni niż dzisiejszy. Bawiliśmy się w liczenie jabłek na jabłoniach, do których przymocowane były liny hamaku. Ty głośno recytowałeś liczby, przekraczając już sto pięćdziesiąt, a ja obserwowałam słońce przeświecające pomiędzy liśćmi. Czarne plamki przed oczami już niemal całkowicie uniemożliwiły mi patrzenie, a z Twoich ust wydostało się sto dziewięćdziesiąt osiem, gdy wyplułam z ust pomarańczową słomkę rozpryskując krople lemoniady na swoją sukienkę i z całą stanowczością dziewięciolatki oznajmiłam, że kiedy tylko dorosnę polecę do Słońca.
Tak, moim planem było osiedlenie się na tej rozżarzonej gwieździe, rozwieszenie hamaku i picie lemoniady przez słomkę aż do zgaśnięcia podłoża. Dopiero po paru tygodniach, gdy przewertowałam wszystkie książki z obrazkami o wszechświecie, wypożyczone w szkolnej bibliotece i dowiedziałam się, że na Słońcu nie ma drzew, do których mogłabym przymocować linki hamaku, zmieniłam swoje plany. Zdecydowałam się na ogólne pojęcie kosmosu. Jego definicję i różnorodność budowy dawała mi tyle niewyobrażonych opcji rozrywki, że w ogóle nie brałam pod uwagę swojej przyszłości na Ziemi. Miesiącami raczyłam Cię opowieściami o moim przyszłym statku kosmicznym, ufoludkach z obcej planety, którzy serdecznie przyjęliby mnie u siebie; zapominając o Twojej nieprzewidywalnie gwałtownej reakcji na pierwszą wzmiankę o swoim pomyśle. Zeskoczyłeś z hamaka wylewając na trawnik całą swoją porcję lemoniady, Twoje oczy natychmiast się zwęziły w gniewie i powiedziałaś, że jeśli chcę tam lecieć, już więcej mogę nie pokazywać się u Ciebie w domu, tym bardziej zapraszać Cię do siebie. Obróciłeś się na pięcie, sięgnąłeś po leżące pod drzewem warcaby z Twoimi inicjałami i biegiem opuściłeś teren mojego podwórka.
Mimo iż po kilku dniach Twój dziecięcy gniew opadł, nadal zaciskałeś w złości wargi, gdy zaczynałam snuć plany moich podróży. Nie byłeś wtedy najlepszym doradcą i kompanem do rozmowy, ale tylko z Tobą mogłam i chciałam się dzielić moimi pomysłami i spostrzeżeniami. Wytrwale milczałeś, myśląc, że zafascynowanie tym co niezbadane i nieodkryte mi przejdzie. A ja stopniowo zaczynałam mniej mówić i myśleć o Marsjanach, którzy mieli mnie powitać poza atmosferą ziemską; o statku, jaki miałam zbudować z aluminiowej folii do pieczenia oraz kartonu i polecieć nim w najwspanialszą przygodę mojego życia. Uznałeś, że zapomniałam, tak samo jak o planach zostania rolniczką, hodowli wiewiórek i zrobieniu wyprzedaży swoich mebli. Tymczasem ja po prostu uśpiłam moje zamiary lotu we wszechświat, których Ty nigdy nie zrozumiałeś.

Od czasu, gdy z błyskiem w oku oznajmiłam Ci tą fascynującą z perspektywy dziecka nowinę, minęło piętnaście lat. Ostudziłam mój zapał podróżowania w kosmos, dowiadując się, że posiadanie wina czy paczki papierosów w bagażu podręcznym jest całkowicie zabronione. Nie wyobrażałam sobie miesięcy, lat bez butelki wytrawnego czerwonego trunku, tym bardziej bez papierosów, których – swoją drogą – dużo nie paliłam. Jedna paczka tygodniowo jedynie w momentach podwyższonego poziomu stresu.
Mimo to, cel był ciągle niezmienny. Wiesz, Ben dlaczego chciałam opuścić Ziemię i polecieć do Słońca? Nie, na pewno nie domyśliłeś się tego przez ten to długie piętnaście wiosen. Zgaduję, że nie myślałeś o tym od dnia, gdy przestałam o moich planach mówić. Nie dzieliłam się nimi z Tobą, ale nie zapomniałam. Teraz wyjawię, mój drogi, wszystko, co wtedy chciałeś wiedzieć:
pragnęłam polecieć do gwiazd i spełnić marzenia. Moje i Twoje. Twoje i Moje. Rodziców.
Chciałam, żebyś dostał na urodziny upragnione rękawice bokserskie; by mama z tatą przeprowadzili się na wieś jak o tym marzyli; chciałam dorosnąć, znaleźć faceta. A przede wszystkim marzyłam, by spełniło się to, o czym sami mi nie wspomnieliście, a co skrycie ukrywaliście w strzeżonych umysłach.
W infantylnym dziecięcym wieku wierzyłam, że kiedy polecę tam, gdzie gwiazdy mają swój punkt zaczepienia, skąd lśnią odbitym od Słońca blaskiem, nie będzie przede mną nic, co mogłoby wywołać złość, smutek czy łzy. Miałam bardzo stabilną nadzielę, niepodważalną żadnymi przedstawionymi argumentami, że tam – wśród tych małych świecących punkcików – spełniają się marzenia. I wierzę, że miałam rację.

Wiesz, Ben, teraz już możesz odetchnąć z ulgą. Nie polecę w kosmos. Nie tylko dlatego, że boję się paranoicznie samolotów i mam lęk wysokości. Po prostu - Wasze życzenia zmieniły się w rzeczywistość.
Rodzice od trzech lat mieszkają w drewnianym domku z werandą pod Londynem, tata dostał upragniony awans, mama zajęła drugie miejsce w konkursie na najlepszą gospodynię domową w stolicy, Ty dostałeś worek oraz rękawice do trenowania boksu.
I zakochałeś się. Z wzajemnością.


Kiedy zadzwoniłam do Ciebie jak co wieczór, by ponarzekać na dyrektora Jackinsona oraz jego opryskliwe „ja”, a Ty jak zawsze mruknąłeś „Cześć, słońce”, wiedziałam, że Ją dzisiaj spotkałeś. Nawet nie udawałeś zaskoczonego moim natłokiem pytań: gdzie? kiedy? jak była ubrana? co mówiła? Odpowiadając nawet na to przedostatnie (‘Miała na sobie coś, co przypominało sukienkę. Zwiewne, długie i do ziemi.’) przekazałes mi wszystkie podstawowe informacje. Przebieg całej rozmowy poznałam dopiero po dłuższych namowach wymagających znanego już mi wysiłku.
Spotkałeś Ją, gdy wskazówki w Twoim Roleksie zbliżyły się do godziny trzynastej. Siedziałeś w Starbucksie w Chelsea, na głowie mając wciśnięta głęboko bejsbolówkę, chroniącą przed wścipskimi paparazzi i mniej spostrzegawczymi fanami. Na stoliku przy półokrągłej sofie leżał rulon zwiniętego arkusza nowych scen serialu obok prawie półlitrowego kubka z białej porcelany pełnego parującej kawy. Powiedziałeś, że Jej nie widziałeś, gdy zawróciła się przy przeszklonej witrynie i weszła do środka odnajdując Cię wzrokiem, ale czułeś obecność. I ten delikatny kwiatowy zapach perfum.

-         Kocham cię, Benjaminie. – drgnąłeś słysząc miękkość Jej głosu tuż przy sobie. Usiadła naprzeciwko nie odrywając od Ciebie wzroku. – Bardziej niż rodziców, grafikę i Iana. Ale chociaż myślę o tobie, gdy jestem z nim, nie umiem.
Nie wspomniałeś mi o tym, ale w wyobraźni widziałam uśmiech troskliwości wpełzający Ci na twarz.
-         Taylor, skarbie, wiem. Nauczyłem się kochać cię na odległość; kocham wtedy, gdy jesteś z nim. Nie potrafię tego nie robić. Nie musisz zrywać z Ianem, wystarczy, że dasz się kochać i będziesz kochać mnie.
-         Benjamin? – zapytała drżącym z poruszenia delikatnym głosikiem., czekając na gest, kolejne zdanie z Twojej strony potwierdzające rzeczywistość tych chwil.
-         Zawsze będę z tobą, Taylor.
Wstała, płynnie podnosząc się z czekoladowej sofy. Wyszła z kawiarni z uporządkowanym strumieniem myśli; swoimi ostatnimi słowami dałeś Jej pewność Twojego uczucia i komfort stawiania prawidłowych kroków w przyszłość. Upewniłeś Ją w przekonaniu, że jakąkolwiek decyzję by podjęła, każda z nich byłaby prawidłowa, zawsze uzyskałaby Twoją stuprocentową aprobatę.
Bo czymże jest miłość, jeśli nie bezinteresownym wsparciem drugiej osoby? – podsumowałam Twoją opowieść zanim dzwonek do drzwi nie przerwał nam rozmowy. Pożegnałam się pospiesznie, życząc Ci smacznych snów i proponując wspólny lunch następnego dnia, i pobiegłam przekręcić zamek w dębowych drzwiach. Po chwili moje osiemdziesięcioośmiometrowe mieszkanie wypełnił zapach piżmowej wody kolońskiej, a na szyi poczułam rozgrzewający dotyk warg.

I lot w kosmos stało się nieużyteczny jak większość produktów zajmujących miejsce w mojej lodówce. Cóż z nich, jeśli nigdy nie potrafiłam gotować? Cóż z lotu, jeśli wszystkie marzenia spełniły się same?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz