wtorek, 29 października 2013

Kserokopiarka #7

  Kiedy teraz wspominam Tamten Wieczór, w którym poznałeś Samuela, mimowolnie kąciki ust unoszą mi się w szczerym uśmiechu, który długo nie schodzi mi potem z ust. Ciepło powoli i kojąco rozpływa się po moim ciele, docierając do każdej, nawet najmniejszej komórki i wypełnia je szczęściem. Tym bezinteresownym i niezwyczajnym; nie codziennym jak radość z podwyżki czy braku korków w metrze, ale przychodzącym niespodziewanie i z zaskoczenia opanowującym cały organizm. Takim, z którym nie masz szans wygrać. Czułam je krążące w krwi, popijane kawą w ustach i plączące się wraz z wiatrem wśród włosów, które znowu nie chciały się ułożyć,
    Boże, Ben, nie masz pojęcia jak byłam szczęśliwa.
Tak, wiem, zaraz przecząco pokręcisz głową i zaśmiejesz się kpiąco, twierdząc, że moje szczęście jest nic nie znaczącą kroplą w morzu przy Twoim. Wiem, że kiedy zdecyduję się z Tobą wspierać, spojrzysz na mnie tak, jak to robisz, gdy po raz kolejny przypalę jajecznicę i z pobłażliwym uśmiechem zajmiesz się przegryzaniem orzeszków. Chociaż Twoja postawa działa na mnie podczas moich przygód kulinarnych i szybko kapituluję, wykręcając numer chińskiej knajpy na rogu, tym razem Twoja pewność siebie nic nie zdziała. Nie zmienię zdania. Aby to zrobić musiałabym wyrzec się siebie.

Żebyś mógł mnie zrozumieć, żeby ktokolwiek mógł mnie zrozumieć, musiałby patrzeć na Ciebie moimi oczami, kiedy spotkałam Cię tamtego ranka. Gdy szedłeś mokrym chodnikiem, nie! nie szedłeś, a unosiłeś się nie dotykając stopami podłoża, musiałam przystanąć, by nie wypuścić mojej dużej, tęczowej parasolki z rąk. Powinnam opisać jak wyglądałeś, jakie robiłeś wrażenie, lecz moje umiejętności pisarskie – o których istnieniu się upierasz – są co najmniej nie wystarczające, by móc się tego podjąć. Słowa, które przychodzą mi na myśl, zdania i wyrażenia nie potrafią w pełni określić koloru i magii Twoich oczu w tamtej chwili, niesamowitej megapozytywnej energii bijącej z najmniejszego gestu. Mogę w zamian spróbować zamknąć w literach to, co ja wtedy czułam.
Najpierw paraliżujące odrętwienie ogarnęło mnie od palców u nóg, aż po czubek głowy, sprawiając, że na krótką chwilę nawet serce zatrzymało się oniemiałe, by później wrócić do przyspieszonej pracy. Mięśnie przestały pracować i gdyby nie Twoje silne ramię, zaliczyłabym kąpiel w brudnych londyńskich kałużach. Zapomniałam kim jestem i jak się nazywam; mój mózg skupił się tylko na tym, żeby wyczytać z Ciebie, c o  s i ę  s t a ł o.
Bo niewątpliwie coś  m u s i a ł o się stać i nawet gdybyś próbował przede mną udawać i grać, Twoje wysiłki nie przyniosłyby żadnego efektu. Ben, kochany, euforię wydobywającą się wraz z powietrzem z Twoich ust czuł każdy, kto przypadkiem minął nas pokonując ten krótki odcinek. Co więcej – jej paranormalna moc zarażała każdego, kto wciągnął ją wraz z powietrzem do nosa. I mimo że powodowałeś nagłą poprawę humoru u każdego przechodnia, to na mnie Twój nastrój działał najgwałtowniej.
Dlaczego, powiedz, milczałeś tak długo?
Te kilka sekund przeznaczone na tak błahe w tej chwili uściski i całusy w zarumieniony od wiatru policzek ciągnęły się w nieskończoność. Każdy mój mięsień, każde włókienko nerwowe rwało się w Twoim kierunku, by usłyszeć to, co wiedziałam. Oczywiście, mój drogi i nie patrz na mnie zdziwiony z tym uroczym wyrazem twarzy, bo wszystko to było jasne i klarowne. Po Twojej rozmowie telefonicznej oraz pośpiechu, z jakim opuściłeś moje mieszkanie Tamtego Wieczora, podejrzewałam, co było mechanizmem napędzającym cały ten ciąg wydarzeń. Twoja magia wśród kropel deszczu wtedy na ulicy tylko to potwierdziła.

No już, kochanie, powiedz to wreszcie! – pospieszałam Cię w myślach, idąc za Tobą w stronę naszego stolika w restauracji. Czułam jak kolana drżą mi z podniecenia i niebezpiecznie chwieję się na cienkich obcasach moich szpilek. Ty powoli, z charakterystyczną Tobie urodą, wykonywałeś w skupieniu kolejne czynności. Odsunąłeś mi krzesło, sam usiadłeś naprzeciwko mnie, pedantycznie rozłożyłeś na kolanach serwetkę, z ociąganiem wziąłeś z rąk kelnera menu. Dobrze wiedziałeś co robisz; znałeś mnie zbyt dobrze, by przestać i dobrnąć do tego, czego tak bardzo oczekiwałam, szybko i uspokoić moje wariujące z podekscytowania ciało. Wiedziałeś, że jestem zbyt roztrzęsiona, by przyłożyć Ci dłonią w policzek aż głuchy odgłos zwróciłby na nas uwagę innych gości, że mój język zamknięty w zaciśniętych szczękach nie jest w stanie skonstatować Twoje zachowanie odpowiednim epitetem. Spodziewałeś się też, że z perspektywy czasu nie będę się za to na Ciebie wściekać, tak jak wściekam się za randkę w ciemno z największym błaznem brytyjskiego kina, bo mój kipiący gniew zostanie osłonięty przez pryzmat innych, kluczowych zdarzeń.

Jestem. Z. Taylor.

Powiedziałeś w końcu, a Twoje słowa docierały do mnie wolno, w kilkusekundowych odstępach czasu, jakby umyślnie, bym mogła ułożyć je sobie w myślach i przyswoić, żeby nigdy nie obudziły mnie w nocy wywołując mokre kropelki potu na plecach. Wpłynęły do mózgu, zostając tam tylko moment i rozdzieliły się na grupy, łącząc się z tlenem i razem z nim odwiedzając każdą komórkę. Składały wizytę wszystkim po kolei i, chociaż zdanie to znałam na pamięć i one też, meldowały im tę poruszającą wiadomość.

Czyli. Zerwała. Z. Ianem.

Dodałam głośno, słuchając własnego głosu, który dzwonił w moich uszach obco i nieznajomo. Chwilę potem osuwając się z krzesła na ziemię czułam w sobie błogą pustkę, słodką i smakującą cynamonem i nawet nie czułam bólu uderzając plecami o wypolerowaną drewnianą posadzkę lokalu.
   Czy to było dziwne, że zemdlałam ze szczęścia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz